Z wizytą w fabryce prezerwatyw - historia kondomów

Jak to się dzieje, że cienka gumowa prezerwatywa tak skutecznie chroni przed chorobami i niechcianą ciążą? Specjalnie dla Was redaktor MH zbadał historię tego genialnego wynalazku i odwiedził fabrykę kondomów, by poznać odpowiedź na to pytanie.

Mark Peterson
Proces produkcji prezerwatyw rozpoczyna się od zanurzenia szklanych form w wannie z mleczkiem lateksowym. Potem oblepione mleczkiem "penisy" suszą się w temperaturze ok. 80 stopni C (wtedy lateks ulega wstępnej wulkanizacji), zanurzane są ponownie w następnej wannie, jeszcze raz suszą się w czymś w rodzaju długiego piekarnika, po czym przez silne strumienie wody są zsuwane ze szkła i spadają do koszyka. (fot. Mark Peterson)

Chronią przed chorobami i niechcianą ciążą. Pomagają urozmaicić życie erotyczne. Tak naprawdę to one, a nie pies, zasługują na miano najlepszego przyjaciela mężczyzny. Oto kondomy w całej okazałości!

Prędzej serce Ci pęknie, niż nasza prezerwatywa!

Tak, trochę na wyrost, zachwalała przedwojenna reklama. Od tego czasu kondomy przeszły długą drogę, stały się cieńsze i bardziej wytrzymałe. Jednocześnie są dziś tak tanie i powszechne, że zakładając je na najcenniejszą część naszego ciała nie zastanawiamy się, skąd się wzięły, kto je zrobił i czy na pewno możemy im zaufać. Prezerwatywa jest przecież w pewnym sensie naszym seksualnym partnerem, tak samo, jak każda z byłych, obecnych i przyszłych kobiet. Czy nie powinniśmy jej więc poznać nieco lepiej, zanim pójdziemy z nią do łóżka?

Człowiek tym się między innymi różni od innych zwierząt, że potrafi używać i wytwarzać narzędzia. Kiedy poczuł, że jest mu za zimno - wymyślił ubranie. Na nogi włożył buty, na dłonie rękawiczki. A gdy zorientował się, że obcowanie z kobietą może mieć swędzące i ropiejące następstwa, zaczął odziewać wszystkie członki, bez wyjątku. Kto pierwszy wpadł na ten pomysł? Trudno powiedzieć. Tak naprawdę niewiele wiemy o prawdziwych początkach kondomów.

Mówi się, że pochodzą ze starożytnego Egiptu, niektórzy badacze dopatrzyli się też prymitywnych prezerwatyw na malowidłach naskalnych z początku naszej ery w południowej Francji. Zdumiewająca była natomiast pomysłowość wynalazców. Nasi przodkowie zakładali naprawdę przedziwne rzeczy. Właściwie wszystko, co akurat mieli pod ręką. Rybacy - pęcherze pławne ryb, pasterze i rzeźnicy - jelita owiec, a ci, których było stać, odziewali się w kapturki z płótna, lnu lub - w wersji luks - z jedwabiu.

Pierwsza fala

Kondomy rozpowszechniły się w Europie w XVI wieku, w odpowiedzi na przywleczony przez marynarzy Kolumba syfilis (kiłę). Choroba ta rozprzestrzeniła się po całym kontynencie i trzeba było coś wymyślić, żeby zapewnić w miarę bezpieczne korzystanie z portowych uciech. Pierwsza pisemna wzmianka o prezerwatywach pochodzi z te go właśnie okresu, z książki włoskiego medyka, niejakiego Fallopiusa (cóż za zbieżność nazwiska z zainteresowaniami!), który utrzymywał, że żaden spośród używających jego lnianych kondomów mężczyzn nie zaraził się chorobą weneryczną.

Kiedy przypomnę sobie, jaka szorstka była moja lniana marynarka, wynalazek doktora Fallusa, tfu!, Fallopiusa napawa mnie jeszcze większym zdumieniem. To już nawet nie jest, jak mówi powiedzonko, lizanie loda przez szybkę. To raczej lizanie loda przez kamienny mur. W skuteczność takiego zabezpieczenia również powątpiewam. Podobnego zdania byli chyba współcześni doktorowi, bo wkrótce (XVII-XVIII w.) prezerwatywy wykonane z tkanin zostały wyparte przez bardziej naturalne materiały - jelita i rybie pęcherze.

Mniej więcej w tym samym czasie zauważono też, że prezerwatywy chronią przed niepożądaną ciążą. Wcześniej bowiem stosowano je wyłącznie w celu ustrzeżenia się przed chorobami. Jak głosi legenda, sama nazwa „kondom" pochodzi od nazwiska niejakiego doktora Condoma, którzy dostarczał swoje produkty królowi Anglii, Karolowi II. Król chciał się w ten sposób zabezpieczyć przed nadmierną liczbą dzieci z nieprawego łoża.

Ta cecha kondomów spowodowała, że oprócz hulaków i zbereźników w rodzaju Casanowy, zaczęli ich też używać stateczni mężowie wiernych żon. Nawet poradniki dla gospodyń domowych zamieszczały przepisy na przygotowanie prezerwatywy z jelita owcy. Spreparowaną odpowiednio kiszkę trzeba było przyciąć na stosowną długość i związać tasiemką. Z jednego końca - żeby była szczelna, z drugiego - żeby się nie zsuwała. Doprawdy, trzeba było sporego samozaparcia, żeby z tego korzystać.

Intymne oponki Goodyeara

Sytuacja nieco się poprawiła, kiedy w pierwszej połowie XIX wieku niejaki Charles Goodyear (ten od opon) opracował sposób wulkanizacji gumy. Produkowane przez niego prezerwatywy były znacznie prostsze i wygodniejsze w użyciu niż dotychczasowe, jednak nadal daleko im było do współczesnych gumek.

Mark Peterson
Szklane form, które służą jako wzorce do produkcji prezerwatyw, na taśmie produkcyjnej może być nawet ponad tysiąc. (fot. Mark Peterson)

Przede wszystkim były znacznie grubsze i... wielokrotnego użytku. Po każdym zbliżeniu należało gumę dokładnie umyć, wysuszyć i albo użyć ponownie (jeśli starczało sił), albo odłożyć do specjalnego drewnianego puzderka aż do najbliższej okazji. Trudno w to dziś uwierzyć, ale takie gumki wielokrotnego zastosowania używane były jeszcze w latach 40. i 50. XX wieku.

Każda prezerwatywa ma swój numer seryjny. Nie tylko na opakowaniu, ale i na samej sobie. Nigdy nie widziałeś? Nic dziwnego, numer jest na samym początku, tuż za zgrubieniem, a ilu z nas tak naprawdę rozwija prezerwatywę do samego końca? Przecież kondom ma średnio 17 cm długości.

Skądinąd lata 40., czyli okres zawieruchy wojennej, przysporzyły sporej reklamy prezerwatywom. Masowym odbiorcą gumowych kapturków były... armie walczących stron. Nawet żołnierze Hitlera, choć kondomy w III Rzeszy były zakazane ("rasa panów" miała mieć jak największy przyrost naturalny, wszak Rzesza potrzebowała mięsa armatniego), mieli w swoich plecakach gumki. Widocznie Niemcy z właściwą sobie praktycznością wyliczyli, że lepiej, żeby żołnierze zapełniali okopy niż w szpitale, lecząc choroby weneryczne.

Żołnierze aliantów, zanim mieli okazję skorzystać z zapewnionej im przez służby kwatermistrzowskie ochrony na bulwarach Paryża, mogli sprawdzić szczelność dostarczonych gumek podczas lądowania w Normandii. Aby zabezpieczyć karabiny przed wodą, nakładali na lufy właśnie prezerwatywy. Potrzeba jest matką wynalazków. Sam miałem okazję się o tym przekonać, kiedy na spływie kajakowym, zamiast kupować drogi wodoszczelny pokrowiec, opakowałem swój telefon komórkowy właśnie w prezerwatywę. Działa wciąż doskonale.

Ofiary rewolucji seksualnej

W latach 60.wydawało się, że żywot prezerwatyw powoli dobiega końca. Były to czasy rewolucji seksualnej, dziewczyny poczynały sobie zdecydowanie śmielej i mężczyźni w potrzebie nie musieli już koniecznie korzystać z usług profesjonalistek - tradycyjnych ognisk zakażeń chorobami wenerycznymi. Zresztą, nawet jeśli nawet ktoś już coś "złapał", można go było z tego stosunkowo łatwo wyleczyć. Pojawiły się też pigułki antykoncepcyjne, o wiele wygodniejsze - przynajmniej dla facetów - w użyciu.

Powolny odwrót gumek trwał do połowy lat 80. Wtedy pojawiło się AIDS i prezerwatywy wróciły do łask. I to w wielkim stylu! Gdyby ktokolwiek zdołał to policzyć, zapewne okazałoby się, że Pokolenia XiY zużyły więcej gumek niż wszystkie poprzednie pokolenia razem wzięte. Prezerwatywy stały się dla seksu tym, czym dla alkoholu Alka Selzer - mając w kieszeni kapturek na swojego Robin Hooda, mniej obawiamy się przykrych konsekwencji.

Według szacunków Uniwersytetu Johna Hopkinsa, obecnie na całym świecie produkuje się około 10 miliardów prezerwatyw rocznie. Czyli prawie dwie na mieszkańca, licząc ze starcami, kobietami i dziećmi. Ale czy na pewno ilość przechodzi w jakość? Czy rzeczywiście nasze skarby są w nich bezpieczne jak w banku? To ważne pytanie, w końcu chowamy w nich to, co mamy najcenniejszego.

Tam, gdzie rosną kondomy

Pokaż mi swoich rodziców, a powiem ci, kim jesteś. A w przypadku kondomów? Pojechałem do jedynej w Polsce fabryki prezerwatyw - Unimilu. Chciałem na własne oczy przekonać się, czy gumkom można zaufać. Już w holu przywitała mnie tablica z prezentacją produkowanych przez fabrykę "unimilaczy życia". Spotkałem się z szefem produkcji, który wyjaśnił mi z grubsza, jak powstają prezerwatywy i oprowadził po fabryce.

Wszystko zaczyna się od sprowadzanego z Malezji mleczka kauczukowego. Do Polski przyjeżdża ono w cysternach z portu w Hamburgu. Następnie mleczko przez kilka dni jest mieszane z substancjami powodującymi wulkanizację. Żeby płynny lateks nie zamienił się w wielką gumową bryłę, stabilizuje się go amoniakiem. Kiedy wszedłem do hali, w której go przechowuje się, oczy zaszły mi łzami, a w żołądku poczułem rosnącą gulę. Na moim przewodniku odurzający smród amoniaku nie wywarł takiego wrażenia. Ze swadą wyjaśniał, którędy wpływa i wypływa amoniak, jak i z czego są zbudowane zbiorniki (z nierdzewnej stali)... Z trudem zmuszałem się do słuchania. Chciałem jak najszybciej wyjść.

Uff. W końcu przeszliśmy do hali produkcji. Przez całą jej długość ciągnie się licząca około 40 metrów linia produkcyjna. Szklane formy w kształcie penisów (na taśmie jest ich ponad 1000) najpierw przechodzą przez system szczoteczek, które zdejmują z nich ładunki elektrostatyczne, które mogłoby spowodować, że mleczko lateksowe nie będzie się chciało równomiernie przykleić.

Następnie szklane formy zanurzają się w wannie z mleczkiem lateksowym, które oblepia je cienką warstewką, wynurzają się z niej, suszą w temperaturze około 80 st. C (wtedy lateks ulega wstępnej wulkanizacji), zanurza ją ponownie w następnej wannie, jeszcze raz suszą się w czymś w rodzaju długiego piekarnika, po czym przez silne strumienie wody są zsuwane ze szkła i spadają do koszyka. Szklane formy są myte, osuszane i wracają na początek kolejki.

Produkcja trwa ciągle, przez 24 godziny na dobę, bez chwili przerwy. Armia szklanych żołnierzy miłości prze do przodu bez wytchnienia, nadzorowana przez zaledwie jednego człowieka. Perpetuum mobile. W ciągu mojej dwugodzinnej wizyty ze szklanych penisów zsunęło się prawdopodobnie więcej prezerwatyw niż będę w stanie zużyć w ciągu całego mojego życia. Ba, prawdopodobnie więcej niż zużyją w ciągu życia chłopcy z dowolnego boysbandu.

Mark Peterson
Każda prezerwatywa po wyjęciu z pralki jest przez panie z działu testów nakładana zgrabnym,wyćwiczonym ruchem na metalowy trzpień. Potem każdy ubrany w gumkę trzpień znika we wnętrzu maszyny i trafia w pole elektryczne o napięciu aż 2000V. Jeżeli w kondomie jest jakaś dziurka, pęcherzyk gazu lub zbyt cienka ścianka – wytwarza się łuk elektryczny i wypala w lateksie małą czarną dziurkę.Takie prezerwatywy natychmiast idą do kosza. Te, które przetrwały tę elektryzującą próbę, są rolowane i trafiają do nawilżania. (fot. Mark Peterson)

Pranie i pudrowanie

Ciągle jeszcze mokre prezerwatywy trafiają do wielkich... pralek, w których są pudrowane, żeby się nie sklejały. Potem lądują w suszarkach, gdzie następuje proces finalnej wulkanizacji. Po wyjęciu z bębna prezerwatywy są już w zasadzie gotowe do użycia. Ale, ale... Czy aby na pewno są bezpieczne? Na razie jeszcze nie wiadomo, dlatego teraz przechodzą w ręce pań testujących ich jakość.

Nie, nie; nie w ten sposób, o jakim myślicie. Swoją drogą to zabawne. Jedynym facetem, jakiego zauważyłem przy produkcji, był pan obsługujący taśmociąg ze szklanymi formami. Od tego momentu aż do końca prezerwatywami zajmują się kobiety, czyli każdą prezerwatywę (przynajmniej z Unimilu), którą zakładacie, przynajmniej raz miała w ręku jakaś pani.

Prądem je!

Każda, ale to dosłownie każda prezerwatywa po wyjęciu z pralki jest przez panie z działu testów nakładana zgrabnym, wyćwiczonym ruchem na metalowy trzpień. To fascynujący widok, przyprawiający o dreszczyk emocji. Prezerwatywy zapewne też, bo za chwilę każdy ubrany w gumkę trzpień znika we wnętrzu maszyny i trafia w pole elektryczne o napięciu aż 2000V. Jeżeli w kondomie jest jakaś dziurka, pęcherzyk gazu lub zbyt cienka ścianka - wytwarza się łuk elektryczny i wypala w lateksie małą czarną dziurkę. Takie prezerwatywy natychmiast idą do kosza.

Na wypadek, gdyby maszyna testująca się zepsuła, kilka razy dziennie sprawdza się ją w sposób znany z dowcipów o złośliwych kioskarkach. Testerka nakłuwa cienką igłą kilka kondomów i nakłada je na trzpienie. Jeżeli maszyna nie wykryje, że coś jest nie tak, znaczy to, że nie działa prawidłowo i jest naprawiana. A cała partia od ostatniego testu wędruje z powrotem i jest sprawdzana jeszcze raz. Ten proces jest potem opisany na opakowaniu: testowane elektronicznie.

Mark Peterson
Po zrolowaniu wszystkie prezerwatywy układane są na taśmociągu, który zabierze je najpierw do sali, w której zostaną nawilżone, a później do miejsca, w którym zostaną poddane bezwzględnym testom jakości. (fot. Mark Peterson)

Trochę smaru

Prezerwatywy, które przeszły pomyślnie próbę elektroniczną, trafiają do sali, w której są nawilżane środkiem poślizgowym, niektóre substancjami zapachowymi lub smakowymi, a następnie pakowane. To nawilżanie jest zresztą zaskakująco proste - na zwiniętą prezerwatywę, tuż przed zamknięciem jej w szczelną foliową torebkę, kapie się kropelkę oleju silikonowego. Ma on taką właściwość, że już po kilku dniach rozprowadza się sam po całej powierzchni prezerwatywy.

Opakowane w folię prezerwatywy wkłada się po kilka do kartonowych pudełek, dorzuca instrukcje obsługi, zakleja i proszę - są już gotowe do sprzedaży. Ha! Ale to jeszcze nie koniec testów. Jest jeszcze kilka zabezpieczeń.

Dmuchane, maczane, ssane

Mimo iż wszyściutkie co do jednej prezerwatywy zdały już egzamin elektroniczny, mogło się coś stać po drodze. Dlatego panie z laboratorium wybierają po kilkanaście gotowych już i zapakowanych kondomów z każdej partii i sprawdzają je ponownie.Te testy są najbardziej wyrafinowane. Najpierw jeszcze raz bada się ich szczelność: prezerwatywy napełnia się elektrolitem i zanurza w innym elektrolicie. Jeżeli któraś gumka jest nieszczelna, obwód się zamyka i na ekranie komputera widać, na jakiej wysokości wystąpiła nieszczelność.

Inne prezerwatywy są poddawane próbie dmuchania. W szklanej szafce zakłada się je na specjalne rurki, którymi jest tłoczone do wnętrza powietrze. Norma przewiduje, że do każdej prezerwatywy musi wejść co najmniej 18 litrów powietrza pod ciśnieniem jednego kilopaskala. Na moich oczach miłe panie z laboratorium wcisnęły do biednych kondomów po 40 litrów, zanim gumki się poddały i pękły. Spory zapas mocy, pomyślałem.

Na koniec sprawdza się szczelność opakowania, dzięki któremu prezerwatywy mają pięcioletni okres trwałości. Pod wpływem tlenu guma powoli traci elastyczność i może pękać, więc gdyby opakowanie było nieszczelne, prezerwatywa mogłaby stracić swoje właściwości. Szczelność sprawdza się, wrzucając zapakowane gumki do komory próżniowej. Jeżeli opakowanie jest szczelne, to wraz ze zmniejszaniem się ciśnienia w komorze zamknięte w opakowaniu powietrze wybrzusza je w poduszeczkę. Jeżeli torebka pozostaje płaska, oznacza to, że jest nieszczelna, a więc wadliwa. A wadliwy produkt nie ma prawa dostać się do kiosku.

Jeżeli zbyt dużo prezerwatyw nie przechodzi tych testów końcowych, cała partia idzie na przemiał. W sumie, w czasie testowania zniszczeniu ulega około 15% wyrobów. Za to te, którym uda się przecisnąć przez to sito, trafiają w nagrodę do prezerwatywowego raju. Po wyjściu z fabryki, zaopatrzony w zestaw tutejszych wyrobów prosto z taśmy, wracałem do domu z zapasem gumek i tematów na imprezy na kilka miesięcy.

Przyglądając się bliżej kondomom, zauważyłem też coś, co mnie zaskoczyło. Mimo pozorów swobody seksualnej, kondomy wciąż budzą u ludzi spore emocje, powodując rumieńce zawstydzenia i nerwowy śmiech. Może gdyby widzieli to, co ja - jak powstają i jak się je testuje - podchodziliby do nich w sposób bardziej naturalny i z większym entuzjazmem. A na pewno używaliby ich częściej. Po pierwsze dlatego, że samo obcowanie z lateksowymi kolesiami sprawia, iż więcej się myśli o seksie, a po drugie dlatego, że przekonaliby się, że można im zaufać. Ja jestem przekonany.

Men's Health 12/2004

Zobacz również:
REKLAMA