Leżę na brzuchu na stole zabiegowym, półnagi, z zaciśniętymi zębami. Zaciśniętymi, bo trudno wytrzymać dźwięk zasysania własnego ciała. Pielęgniarka przez małe nacięcie na plecach wprowadza wielokrotnie grubą igłę, którą pobiera komórki macierzyste. "Ma pan trochę mało tkanki tłuszczowej i ciężko jest coś uzyskać" – narzeka. Komórki macierzyste wkrótce prawdopodobnie będą nam pomagały zdrowieć w tempie Wolverine’a, np. po wypadkach albo gdy zaatakuje alzheimer. Ja jednak trafiłem do U.S. Stem Cell Clinic w Sunrise na Florydzie ze znacznie bardziej błahego powodu.
Chcę sobie wstrzyknąć te cudowne komórki w penisa. Zabieg ma mi zapewnić silniejsze erekcje i powiększenie członka. Nie ma zbyt wielu badań skuteczności, wiadomo tylko, że wiąże się z nim potencjalne ryzyko impotencji. Dlaczego więc to robię? No cóż. Na pewno nie jestem hipochondrykiem, który chce zminimalizować ryzyko problemów z erekcją, nie tęsknię też nadmiernie za wzwodami z czasów liceum. Mam 35 lat, żonę, 9-letnich bliźniaków i na kuśkę nie narzekam, dziękuję.
Igła i strzykawka
Do wizyty w klinice popchnęła mnie żądza eksperymentowania. Na sobie, z zawodu jestem bowiem biohakerem. Wykorzystuję technologię, by udoskonalać swoje organiczne ciało. Stąd pomysł na tuning członka za pomocą komórek macierzystych. Wizja grubej igły wbijanej w ciało jamiste jest trochę przerażająca, ale dla mnie to nie pierwszyzna. W zeszłym roku próbowałem już kilku dość niecodziennych sposobów na wzmocnienie erekcji i orgazmów.
Fala uderzeniowa prosto w moje krocze? Próbowałem. Terapia czerwonym światłem? Codzienna rutyna. Kontrola wytrysku? Znam ten ból. Eksperyment z komórkami macierzystymi wydał mi się więc doskonałym zwieńczeniem tego ciągu przygód.