Mój dom, moja siłownia?
Branża fitness jest jedną z najmocniej dotkniętych przez koronawirusa. Z dnia na dzień zamknięto prawie 3500 klubów, a dochody utraciło 80 tysięcy pracujących w niej osób. Polska Fderacja Fitness szacuje straty na 400 mln zł.
Teraz, po okresie kompletnego zastoju, właśnie otwiera podwoje i próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości, ale nie ulega najmniejszej wątpliwości, że ten rok będzie dla niej bardzo trudny. Obrazu nie zmienia sytuacja sklepów ze sprzętem treningowym, dla których okres pandemii to były prawdziwe żniwa.
ZOBACZ: Co ludzkość będzie jeść w przyszłości?
Rzuciliśmy się wyposażać nasze domowe siłownie i szybko wykupiliśmy większość dostępnych akcesoriów (w MH trochę się zagapiliśmy i kiedy próbowaliśmy w maju dokupić kettle, w większości miejsc nie było ich już w żadnych sensownych rozmiarach). Pierwszą reakcją na zastój były treningi online. Trudno oszacować, ile spośród osób normalnie trenujących w klubach brało w nich udział, ale gdybyśmy mieli zgadywać, postawilibyśmy na niewielki procent. To jednak jest trochę jak lizanie loda przez szybę – o ile lekcje angielskiego mogą być prowadzone na odległość, to w przypadku treningu aspekt fizycznego kontaktu jest zbyt istotny i do udziału w ćwiczeniach przed kamerą da się zmobilizować tylko przez pewien czas.
Na dłuższą metę to jest nie do utrzymania. Trzeba jednak podkreślić, że nie były one bez znaczenia – miały według nas mocny wydźwięk wizerunkowy. Jesteśmy silni, nie dajemy się, działamy dalej! Dzięki nim można było nadal integrować wspólnotę ludzi trenujących w danym klubie i podtrzymać więź łączącą ich z ekipą trenerów. Bo ma ona ogromne znaczenie i jeśli jakiemuś klubowi udało się ją stworzyć, ma znacznie większe szanse na przetrwanie nadchodzącego trudnego okresu niż anonimowe miejsce, do którego chodzi się tylko dlatego, że jest tuż za rogiem.
PRZECZYTAJ: Koronawirus - co Ty możesz zrobić dla świata?
O przyszłość nie muszą się też raczej obawiać personalne studia bazujące na bogatej klienteli, która raczej nie odczuje mocno nachodzącego kryzysu ekonomicznego, wieszczonego przez specjalistów. W ich przypadku znacznie łatwiej będzie też spełnić normy sanitarne, które wymuszają rządowe regulacje, mające zapobiegać rozprzestrzenianiu się wirusa. Chociaż i duże sieci zapewniają, że są w stanie im sprostać i zapobiec dalszym zarażeniom. Ich obietnice zdaje się wspierać praca norweskich naukowców, którzy przyjrzeli się dokładnie sytuacji w Oslo po tym, jak 22 maja zostały tam otwarte siłownie.
W obserwowanej grupie na obecność wirusa przetestowano około 3 tysięcy osób i zanotowano wśród nich jeden wynik pozytywny. Wniosek badaczy jest taki, że przy zachowaniu zasad higieny i dystansu możemy bezpiecznie powrócić do normalnego treningu. I na taką przyszłość stawiamy. Nasz model aktywności mocno się nie zmieni, ale pandemię przetrwają kluby z najmocniejszym community i najsilniejszym zapleczem finansowym.
Sięgniemy głębiej do kieszeni
Będzie mniej, będzie drożej, ale wyjdziemy z tego silniejsi i łatwiej będzie robić zakupy.
Na początku wszyscy rzucili się na makaron i konserwy, ale szybko okazało się, że nie ma powodów do paniki. Czasem na półkach zabrakło awokado, a cena czerwonej papryki mocno poszła w górę. Ale generalnie te osławione łańcuchy dostaw (to pojęcie będzie nam się już na zawsze kojarzyć z pandemią koronawirusa) w przypadku żywności okazały się zadziwiająco odporne.
Mimo to musimy liczyć się z dalszym wzrostem cen żywności, spowodowanym postępującym kryzysem gospodarczym, którego skalę trudno teraz ocenić, niedoborem rąk do pracy przy zbiorach czy ograniczeniami w imporcie. Na pewno przerzedzi się też oferta gastronomiczna, ponieważ wiele lokali nie wytrzyma wyższych kosztów i niższego popytu, którego nie skompensuje zwiększenie zamówień w dowozie. Swoją drogą do zamawiania jedzenia przez telefon czy aplikację przekonało się sporo osób, które wcześniej tego nie robiły albo robiły rzadko, a knajpy dopracowały receptury i sposoby pakowania, by jedzenie docierało do nas ciepłe i w lepszym stanie.
I to już zostanie z nami na stałe. Liczymy też na nowe usprawnienia w handlu, wymuszone przez pandemię. Lidl pracuje na przykład nad usługą internetowej rezerwacji zakupów, które można potem odebrać w sklepie. Bardzo nam się ta koncepcja podoba i mocno jej kibicujemy, bo na spożywcze zakupy przez internet jest taki popyt, że są kłopoty z rezerwacją terminów dowozów.
To mieszkanie jest za małe!
Większość znanych nam par jeszcze nigdy nie doświadczyła tak intensywnego i długiego bycia razem.
Słyszeliście o „syndromie męża na emeryturze”? Pojawia się wtedy, kiedy Japończyk po latach ciężkiej pracy w korpo przechodzi wreszcie na emeryturę. Do tej pory harował po dziesięć godzin dziennie, co w połączeniu z długimi dojazdami sprawiało, że w domu pojawiał się tylko po to, by się przespać. A tu nagle emerytura i całe morze wolnego czasu. Okazuje się, że żona wcale nie musi być z tego powodu szczęśliwa. 60% Japonek po przejściu ich męża na emeryturę doświadcza takich objawów, jak bóle głowy, duszności, rozdrażnienie, wysypka, wrzody, bezsenność.
I jest to skutek napięcia nerwowego, spowodowanego obecnością tego obcego pana zwanego – dla niepoznaki – mężem. Musimy jeszcze poczekać na jakieś wiarygodne badania, ale ciekawi jesteśmy, u ilu osób (tych pracujących wiele godzin poza domem) skazanych na swoje towarzystwo w czasie pandemii wystąpiły podobne objawy. Jedno jest już zauważalne: w większości krajów dotkniętych wirusem wzrosła liczba pozwów rozwodowych.
Czy po wirusie coś się zmieni w naszych relacjach? Może nauczymy się bardziej szanować indywidualną przestrzeń, zwłaszcza jeśli wiele osób pozostanie przy pracy zdalnej. Każdy z nas ma w sobie dwie rywalizujące ze sobą potrzeby: wolności i przynależności (oczywiście, ile jednej, a ile drugiej to już sprawa indywidualna). Dlatego ważne, aby umieć wynegocjować z partnerką, ile przestrzeni (i fizycznej, i tej abstrakcyjnej, jak czas czy hobby) chcemy mieć wspólnej, a ile osobnej. Bo bez własnej niszy będzie ciężko.
Idziemy w tryb online
Pewne zmiany są nieuniknione, ale mogą zajść wolniej albo szybciej. W przypadku zmian związanych z pracą pandemia docisnęła gaz do dechy.
Technologie umożliwiające zdalną pracę istnieją od dawna, ale wiele firm i osób nie chciało z nich korzystać. W końcu zawsze to lepiej spotkać się z człowiekiem twarzą w twarz, jeśli tylko jest taka możliwość. Nagle jednak okazało się, że jej nie ma. I w ciągu dni, najwyżej tygodni, trzeba było przeorać funkcjonujące od lat schematy działania. W zadziwiająco wielu przypadkach okazało się, że coś, co wydawało się nie do wyobrażenia, nie tylko jest możliwe, ale jeszcze działa zadziwiająco dobrze.
Jasne, prowadzenie wideokonferencji czy lekcji angielskiego przez Zooma to nie jest to samo, więc z czasem na pewno wrócimy do starych zwyczajów. Ale tylko częściowo. Widać to na przykład po szkołach językowych. Niby już można prowadzić w nich zajęcia, ale wielu uczniów nie chce wracać do sal w centrach miast, bo od doświadczeniaosobistego spotkania bardziej cenią dodatkowy czas, który nagle zyskali, nie musząc stać w gigantycznym czasem korku. Pracodawcy też z czasem zastanowią się, czy na pewno muszą wynajmować wielkie przestrzenie biurowe.
Do tej pory wydawało im się to koniecznością, bo przecież „oni w domu nic nie będą robić!”. A tu zdziwienie: jednak robią. Może więc wystarczy mniejsze biuro z większą niż do tej pory salą konferencyjną, w której będziemy spotykać się raz czy dwa w miesiącu? Nie mamy wątpliwości, że coraz więcej spraw zawodowych będziemy ogarniać z domu. A im więcej spędzimy w nim czasu, pracując, tym bardziej będziemy potrzebować tam wygodnego stanowiska pracy. To zaś oznacza konieczność inwestycji.
Zdrowie będzie w cenie
Pandemia dała większości z nas okazję do tego, by przekonać się, jak ważne jest to, żeby o siebie dbać. Większość ofiar śmiertelnych wirusa to przecież te, które miały choroby współistniejące.
Choroby współistniejące, a więc np. cukrzycę, nowotwory, choroby płuc (np. POChP), choroby serca czy zwykłą otyłość. Większość tych chorób, które określono wspólnym mianem „współistniejących”, to schorzenia zależne od stylu życia. Oczywiście można mieć pecha, dbać o siebie, zdrowo jeść, dużo się ruszać i zachorować na cukrzycę, ale jeśli – zamiast jeść – obżerasz się, godność (i brak kondycji) nie pozwala Ci podbiec do autobusu, albo wciąż jeszcze palisz – zwiększasz swoje szanse na przedwczesną śmierć nie tylko ze względu na te konkretne choroby, czyli nowotwory, choroby układu krążenia czy metaboliczne.
Każdy pechowy przypadek jest dla Ciebie bardziej niebezpieczny niż dla zdrowego, wysportowanego faceta. Ciężki przebieg grypy, wolniejsze gojenie się ran pooperacyjnych, gorzej znoszona astma... Osłabiony chorobą organizm radzi sobie gorzej ze wszystkim. Gorzej też radzą sobie lekarze. Ludzie otyli są trudniejszymi pacjentami, bo trudniej jest dobrać odpowiednie dawki leków, (np. przy znieczuleniu), trudniej jest chirurgom, częstsze są też powikłania, a amerykańscy lekarze wyliczyli, że otyłość dwukrotnie zwiększa ryzyko zgonu w przypadku operacji dwunastnicy.
To jest najważniejsza lekcja, jaką powinniśmy wynieść z pandemii – dbaj o swoje ciało dziś, bo nie wiesz, kiedy będziesz go potrzebował w najlepszej możliwej formie, żeby wyzdrowieć. Druga lekcja, której chyba długo nie zapomnimy, to znaczenie higieny. Te kilkanaście tygodni zagrożenia nauczyło nas myć ręce i uświadomiło nam dosadnie, że to, że czegoś nie widać, nie oznacza, że tego nie ma.
Nauczyliśmy się zasłaniać skutecznie usta, gdy kaszlemy, zaczęliśmy traktować często dotykane powierzchnie jak miejsca skażone, i wiemy, że gdy ktoś kaszle, lepiej trzymać się od niego z daleka. Jeden ze skutków? Liczba zachorowań na grypę jest obecnie dwukrotnie niższa niż zwykle o tej porze roku.
Gdy się spojrzy na wykresy publikowane przez PZH – Narodowy Instytut Zdrowia, widać wyraźnie, jak krzywa przypadków gwałtownie spada w tempie dotychczas niespotykanym. Częściowo jest to zapewne spowodowane tym, że przestaliśmy zgłaszać się z banalnymi dolegliwościami do przychodni, jednak jesteśmy przekonani, że przede wszystkim jest to efekt izolacji i zwiększonej drastycznie higieny.
Trzecia lekcja – doceniliśmy potrzebę i możliwości telemedycyny. Wprawdzie nic nie zastąpi solidnego badania w gabinecie, ale stało się jasne, że nie każda porada musi być poprzedzona wizytą, a możliwość zdalnego badania (np. przez wideoczat) albo monitorowania parametrów (ciśnienie, tętno, poziom glukozy) może odciążyć przeciążony system ochrony zdrowia. Przewidujemy, że teraz telemedycyna ruszy z kopyta.