Jakiś czas temu przechodziłem badanie u neurologa. Zaczęło się od z pozoru niewinnego pytania: "Czy uważa się Pan za osobę nerwową?". Odparłem bez większego wahania, że nie, że jestem krynicą spokoju i ruczajem opanowania. Przecież na co dzień niczym specjalnym się nie stresuję.
Nie choruję ani ja, ani moi bliscy, nie mam długów, nałogów, żona nie suszy mi zbyt często głowy i wręcz namawia, bym częściej wychodził z kolegami, dzieci nie weszły jeszcze w wiek nastoletni, a redakcja przypomina raczej rodzinną firmę niż obóz pracy.
Neurolog pokiwała głową i przystąpiła do badania. Na koniec uśmiechnęła się słodko i wypaliła: "Twierdzi pan, że nie jest nerwowy, ale gdy stuknęłam młoteczkiem pod kolanem, wierzgnął pan tak, że ledwo zdążyłam uskoczyć. Nie jest to raczej oznaka totalnego wyluzowania". Spuściłem pokornie oczy. Z faktami trudno polemizować.
Skoro niespodziewanie dla samego siebie okazałem się typowym przykładem zestresowanego, współczesnego człowieka, postanowiłem coś z tym zrobić. Szukając sposobów na pokonanie podstępnego wroga, trafiłem w samo jądro ciemności.