Patrząc dziś na 45-letniego Toma "Niedźwiedzia" C., trudno uwierzyć, że jeszcze niedawno ten ważący ponad sto kilogramów okaz zdrowia był dręczony setkami alergii. Był uczulony na pyłki roślin, na owoce morza, orzechy, ukąszenia owadów i wiele innych rzeczy, które utrzymywały jego układ odpornościowy w stanie nieustannej wojny. Niestety, wojny z właścicielem.
Substancje, które organizm powinien rozpoznawać jako obojętne, wywoływały histeryczne reakcje układu immunologicznego, który zamiast siedzieć cicho, atakował wszystko, co było w zasięgu jego rażenia, w tym głównie własne tkanki. "Gdy byłem dzieckiem, nie mogłem nawet jeść zielonego groszku – wspomina Tom. – Orzeszków ziemnych unikałem jak arszeniku, ukąszenie komara wywoływało trzymiesięczną opuchliznę".
Wprawdzie przypadek Toma jest wyjątkowo ciężki, jednak narastająca gwałtownie ilość przypadków alergii niepokoi lekarzy na całym świecie. Według statystyk, od lat 70. liczba alergików niemal się potroiła. Społeczeństwa zachodnie dosłownie toną w zalewie alergii. Nic więc dziwnego, że szukamy rozwiązań nawet mocno kontrowersyjnych, np. poprzez świadome zarażanie pasożytami. W końcu tonący chwyta się brzytwy.
Autoagresywni
Alergie są już dziś powszechnością. Praktycznie każdy albo jest na coś uczulony, albo zna kogoś, kto jest uczulony. I mowa tu nie tylko o teoretycznie błahych alergiach, takich jak katar sienny. Według badań Mount Sinai School of Medicine 1,4% amerykańskich dzieci jest uczulonych na orzeszki ziemne.
Na pierwszy rzut oka 1,4% nie robi wielkiego wrażenia, jednak w liczbach bezwzględnych wygląda to już o wiele gorzej. Najbardziej zaś przerażające jest to, że odsetek ten jest dwukrotnie większy niż jeszcze dekadę temu. Jeśli to tempo miałoby się utrzymać, za 50 lat co drugie dziecko nie będzie mogło jeść orzeszków.
Liczba innych chorób autoagresywnych, czyli takich, w których układ odpornościowy zwraca się przeciwko własnemu organizmowi, również alarmująco rośnie. Stwardnienie rozsiane, choroba Crohna, cukrzyca typu 1, schorzenia reumatyczne, toczeń, łuszczyca i alergie pokarmowe atakują coraz więcej ludzi w społeczeństwach, w których dostęp do współczesnej medycyny i higieny jest łatwy.
"Społeczeństwa postindustrialne dręczy plaga chorób autoimmunologicznych – mówi prof. William Parker z Duke University Medical Center. – Co gorsza, mimo wymyślania coraz skuteczniejszych leków liczba zachorowań stale rośnie i wciąż jest dużo schorzeń, w których nie potrafi my pomóc pacjentom". Tak też było z Tomem. Gdy dorósł, objawy alergii stale się nasilały; w końcu doszło do tego, że ataki astmy niemal go udusiły.
"Niedźwiedź" nie od parady nosił takie przezwisko. Ten facet uwielbia las i przyrodę i za nic w świecie nie chciał zrezygnować z wycieczek. Lekarzom się to nie podobało, ale widząc, że nie odwiodą go od pomysłu łażenia po górach, poprosili, żeby przynajmniej miał zawsze przy sobie zastrzyk z adrenaliną, na wypadek gdyby w dziczy groził mu wstrząs anafilaktyczny. Tom jednak upierał się, że zwykły benadryl (czyli lek przeciwalergiczny, którego używał od piątego roku życia) w zupełności wystarczy. "Zawsze miałem benadryl przy sobie. Bez niego czułem się jak krótkowidz bez okularów". Życie Toma było stałym oczekiwaniem na atak rozregulowanego układu obronnego.
Leczenie pasożytami nie jest dla każdego, ale niektórym osobom może uratować życie.
Z pomocą przyjaciela
Dopiero w zeszłym roku jeden z jego przyjaciół, pracujący w laboratorium medycznym, powiedział mu o niezwykłej eksperymentalnej terapii, która – choć nielegalna – być może przyniesie ulgę w najcięższych dolegliwościach. "Wiedziałem, że alergia na orzeszki ziemne może kiedyś zabić Toma, jeśli przypadkowo zje coś, co miało styczność z orzeszkami – wyjaśnia przyjaciel bohatera. – Znamy się od 20 lat i jesteśmy dziś jak bracia. Nie umiałbym żyć, gdyby go zabrakło". Przyjaciel zaproponował Tomowi niezwykłą terapię: świadome zarażenie ośmioma larwami tasiemca, które wyhodował w laboratorium, umył, zdezynfekował i umieścił w napoju.
W literaturze medycznej takie postępowanie nazywa się helmintoterapią, a jej pionierzy są przekonani, że odtworzenie trwającej od tysiącleci symbiozy człowieka z pasożytami może nas uchronić przed wieloma chorobami wynikającymi z nadaktywności układu obronnościowego. Ich zdaniem, w drodze ewolucji nauczyliśmy się pokojowo współżyć z robakami wewnątrz nas. Co one zyskiwały, to oczywiste – schronienie i pożywienie.
Na czym jednak polegał nasz zysk? Zwolennicy helmintoterapii twierdzą, że w zamian za udostępnienie pasożytom naszych organizmów otrzymywaliśmy od nich usługę optymalizacji pracy układu obronnościowego. Po pierwsze, pasożyty zapewniały mu niezły trening, po drugie zaś, najprawdopodobniej wydzielały jakąś substancję, który zapobiegała przesadzonym reakcjom układu na czynniki w gruncie rzeczy niezbyt groźne. Z punktu widzenia pasożyta strategia całkowitego "wyłączania" układu odporności żywiciela byłaby bez sensu, gdyż wtedy człowiek szybko by umierał i robal znowu musiałby sobie szukać żywiciela.
Zdaniem prof. Parkera, helminty (to taka bardziej naukowa nazwa robaków) wykonują dobrą robotę – uczą organizm żywiciela, jak odróżniać rzeczywiste zagrożenie od pozornego, dzięki czemu układ odpornościowy nie atakuje na oślep i nie bombarduje nieszkodliwych substancji ani własnych tkanek. Ten właśnie mechanizm "znieczulania i uczenia" układu immunologicznego jest obecnie Świętym Graalem alergologów.