Pamiętam życie bez internetu. Ba! Pamiętam nawet życie bez telefonów komórkowych. Pamiętam, że wówczas umówienie się z kimś w mieście było znacznie większym zobowiązaniem niż dziś. Nie można było dać znać przez Messengera, że stoi się w korku, nie można było odwołać spotkania na pół godziny przed nim – bo po prostu nie było takich technicznych możliwości. Skoro dziewczyna już wyszła z domu (a więc z zasięgu kabla słuchawki), musiałeś się stawić na miejscu, bo inaczej ryzykowałeś, że następnej randki nie będzie. Gdy jechałeś do innego miasta – kupowałeś plan, a gdy w góry – mapę, możliwie najdokładniejszą. A gdy wychodziłeś z pracy, to szef nie mógł Cię ściągnąć z powrotem e-mailem czy SMS-em. Takie to były czasy. Kiedyś.
Szybciej, szybciej!
Później postęp przyspieszył – pierwsze komórki, pierwsze nieśmiałe próby z horrendalnie drogimi modemami i zapamiętany do dziś numer 0202122, po wybraniu którego rozlegał się charakterystyczny śpiew modemu i już po kilku minutach oczekiwania mogłeś odpalić Netscape’a. Później pojawiły się stałe łącza, zwane ku uciesze ówczesnej pregimbazy sztywnymi łączami. I stopniowo zwiększała się ich przepustowość. Kto miał łącze 512 kb/s, czuł się jak kierowca Porsche wśród trabantów. Ja miałem. I byłem zachwycony!
Mogłem napisać do kuzynki w USA i dostać odpowiedź po kilku minutach. Mogłem czytać na bieżąco zagraniczną prasę, sprawdzić numer telefonu w hotelu w innym mieście bez wycieczki na pocztę i wertowania opasłej, zużytej książki telefonicznej. A gdy tylko dowiedziałem się o ICQ, prowadzić wielogodzinne rozmowy z dziewczyną, która akurat wtedy mieszkała w Londynie. Robiło się coraz wygodniej. A gdy pojawiły się pierwsze gry sieciowe, byłem bliski wykupienia abonamentu w pobliskiej kawiarence internetowej.
Tymczasem komórki potaniały i właściwie nie musiałem już niczego zapamiętywać. Bo zawsze mogłem zadzwonić ze sklepu do dziewczyny z pytaniem, jak wygląda bakłażan, czy do mieszkającej 400 km ode mnie mamy, by – stojąc przed półką ze śmietanami – dowiedzieć się, czy do sosu lepsza będzie dwunastka, czy osiemnastka. Wszystko zrobiło się bliższe, łatwiejsze, dostępniejsze... Jak się jednak okazało, nie ma nic za darmo.
It’s a trap!
Od kilku lat mam stale przy sobie komputer, tablet i telefon. Stale. Zawsze, nawet gdy idę spotkać się z kolegą w knajpie, w plecaku dźwigam kilka kilogramów wyprodukowanego w Azji sprzętu, żeby w razie jakiegoś fakapu móc coś naprawić, przerobić zdjęcie, usunąć wpis, wprowadzić poprawki do artykułu, bo akurat zadzwonił trudno uchwytny ekspert z uwagami... No i oczywiście może też napisać kumpel, dziewczyna, syn, nawet siedemdziesięcioparoletni ojciec czasami wysyła mi wiadomości przez Messengera. Policzyłem.
Codziennie dostaję około 100 e-maili (tylko na skrzynkę redakcyjną, a mam jeszcze ze trzy prywatne), prowadzę średnio siedem konwersacji po – znowu średnio – 10 wiadomości na Messengerze, do tego dochodzą telefony i, na szczęście coraz rzadsze, SMS-sy. Nawet zakładając optymistycznie, że jeden e-mail czy wiadomość zajmują moją uwagę tylko na minutę, wychodzi z tego ponad dwie godziny.
Dwie godziny każdego dnia (tego, który jest pierwszym dniem początku końca mojego życia!) spędzam na rzeczach w 90% całkowicie nieistotnych. Bo e-maile czy konwersacje istotne, naprawdę ważne czy to ze względów zawodowych, czy osobistych, stanowią nie więcej niż 10 procent tej elektronicznej powodzi. Co gorsza, to nie tylko strata czasu, to również totalny brak skupienia. Średnio 140 razy dziennie rozlega się w moim telefonie/komputerze/ tablecie powiadomienie.
I wtedy odrywam się od tego, co akurat robię, żeby sprawdzić, czy to coś ważnego, czy kolejny mem, którym postanowił podzielić się ze mną kumpel... Średnio co siedem minut coś mi pika w telefonie. A przecież dawno już nie jestem nastolatkiem.