Cyfrowy detoks - czy potrafisz żyć offline?

Paradoksalnie, musiałem wyjechać do stolicy świata – Nowego Jorku – żeby przekonać się, jak trudno się dziś żyje bez stałego, wygodnego dostępu do internetu. A jednocześnie, jak bardzo jestem od niego uzależniony. A Ty? Czy Ty potrafiłbyś żyć bez dostępu do sieci?

Detoks cyfrowy
Potrafisz żyć bez sieci?

Pamiętam życie bez internetu. Ba! Pamiętam nawet życie bez telefonów komórkowych. Pamiętam, że wówczas umówienie się z kimś w mieście było znacznie większym zobowiązaniem niż dziś. Nie można było dać znać przez Messengera, że stoi się w korku, nie można było odwołać spotkania na pół godziny przed nim – bo po prostu nie było takich technicznych możliwości. Skoro dziewczyna już wyszła z domu (a więc z zasięgu kabla słuchawki), musiałeś się stawić na miejscu, bo inaczej ryzykowałeś, że następnej randki nie będzie. Gdy jechałeś do innego miasta – kupowałeś plan, a gdy w góry – mapę, możliwie najdokładniejszą. A gdy wychodziłeś z pracy, to szef nie mógł Cię ściągnąć z powrotem e-mailem czy SMS-em. Takie to były czasy. Kiedyś.

Szybciej, szybciej!

Później postęp przyspieszył – pierwsze komórki, pierwsze nieśmiałe próby z horrendalnie drogimi modemami i zapamiętany do dziś numer 0202122, po wybraniu którego rozlegał się charakterystyczny śpiew modemu i już po kilku minutach oczekiwania mogłeś odpalić Netscape’a. Później pojawiły się stałe łącza, zwane ku uciesze ówczesnej pregimbazy sztywnymi łączami. I stopniowo zwiększała się ich przepustowość. Kto miał łącze 512 kb/s, czuł się jak kierowca Porsche wśród trabantów. Ja miałem. I byłem zachwycony!

Mogłem napisać do kuzynki w USA i dostać odpowiedź po kilku minutach. Mogłem czytać na bieżąco zagraniczną prasę, sprawdzić numer telefonu w hotelu w innym mieście bez wycieczki na pocztę i wertowania opasłej, zużytej książki telefonicznej. A gdy tylko dowiedziałem się o ICQ, prowadzić wielogodzinne rozmowy z dziewczyną, która akurat wtedy mieszkała w Londynie. Robiło się coraz wygodniej. A gdy pojawiły się pierwsze gry sieciowe, byłem bliski wykupienia abonamentu w pobliskiej kawiarence internetowej.

Tymczasem komórki potaniały i właściwie nie musiałem już niczego zapamiętywać. Bo zawsze mogłem zadzwonić ze sklepu do dziewczyny z pytaniem, jak wygląda bakłażan, czy do mieszkającej 400 km ode mnie mamy, by – stojąc przed półką ze śmietanami – dowiedzieć się, czy do sosu lepsza będzie dwunastka, czy osiemnastka. Wszystko zrobiło się bliższe, łatwiejsze, dostępniejsze... Jak się jednak okazało, nie ma nic za darmo.

 It’s a trap!

Od kilku lat mam stale przy sobie komputer, tablet i telefon. Stale. Zawsze, nawet gdy idę spotkać się z kolegą w knajpie, w plecaku dźwigam kilka kilogramów wyprodukowanego w Azji sprzętu, żeby w razie jakiegoś fakapu móc coś naprawić, przerobić zdjęcie, usunąć wpis, wprowadzić poprawki do artykułu, bo akurat zadzwonił trudno uchwytny ekspert z uwagami... No i oczywiście może też napisać kumpel, dziewczyna, syn, nawet siedemdziesięcioparoletni ojciec czasami wysyła mi wiadomości przez Messengera. Policzyłem.

Codziennie dostaję około 100 e-maili (tylko na skrzynkę redakcyjną, a mam jeszcze ze trzy prywatne), prowadzę średnio siedem konwersacji po – znowu średnio – 10 wiadomości na Messengerze, do tego dochodzą telefony i, na szczęście coraz rzadsze, SMS-sy. Nawet zakładając optymistycznie, że jeden e-mail czy wiadomość zajmują moją uwagę tylko na minutę, wychodzi z tego ponad dwie godziny.

Dwie godziny każdego dnia (tego, który jest pierwszym dniem początku końca mojego życia!) spędzam na rzeczach w 90% całkowicie nieistotnych. Bo e-maile czy konwersacje istotne, naprawdę ważne czy to ze względów zawodowych, czy osobistych, stanowią nie więcej niż 10 procent tej elektronicznej powodzi. Co gorsza, to nie tylko strata czasu, to również totalny brak skupienia. Średnio 140 razy dziennie rozlega się w moim telefonie/komputerze/ tablecie powiadomienie.

I wtedy odrywam się od tego, co akurat robię, żeby sprawdzić, czy to coś ważnego, czy kolejny mem, którym postanowił podzielić się ze mną kumpel... Średnio co siedem minut coś mi pika w telefonie. A przecież dawno już nie jestem nastolatkiem.

Sprawdź się!

Proponuję, żebyś też zrobił taki cyfrowy rachunek sumienia. Zajrzyj do swojej skrzynki pocztowej, do Messengera, Snapchata, Twittera, na Instagram i gdzie tylko jesteś zalogowany, i policz, ile czasu zabiera Ci tylko sprawdzanie powiadomień. A potem dodaj do tego przeglądanie mensheatlth.pl, oglądanie filmików na YT, scrollowanie fejsa, sprawdzanie wykopu, jbzd.pl i reddita. Czy przypadkiem nie jest tak, że w wirtualnym świecie spędzasz więcej czasu niż tu i teraz? W moim przypadku tak właśnie jest. I to ma, niestety, przykre konsekwencje.

Pozory użyteczności

Z appstore można pobrać fajną aplikację Moment, która zlicza czas spędzony z telefonem. Według danych zebranych od tysięcy użytkowników średnio jest to prawie 3 godziny dziennie. Ja należę do generacji X i niestety drastycznie wystaję ponad średnią dla swojego pokolenia. To pewnie przez prymitywne gierki, którymi umilam sobie dojazd do pracy.

A mógłbym w tym czasie poczytać coś wartościowego. Ale telefon jest łatwiejszy, wygodniejszy, pojemniejszy. Daje poczucie, że mogę w każdej chwili sprawdzić fakty, opinie, dowiedzieć się czegoś interesującego. Ale tę jego zaletę wykorzystuję w stopniu minimalnym: głównie się nim bawię. Czyli tracę czas.

Rozproszenie

Gdy się w końcu zorientowałem, jak wiele internet mi zabiera, a jak niewiele daje, postanowiłem ograniczyć straty i wrócić, przynajmniej na jakiś czas, do trybu offline. Niestety, na tym postanowieniu się skończyło, bo w pracy zbliżał się deadline i nie mogłem sobie pozwolić na bycie poza zasięgiem.

Pierwsza udana próba to wyjazd do Nowego Jorku. Amerykanie wprawdzie wymyślili internet, ale jeśli w USA jesteś w gościach, o internet musisz się trochę postarać. Stawka za korzystanie z internetu w roamingu w USA u mojego operatora to 30 zł za 1 Mb. Głupi fi lmik obejrzany na YT kosztowałby mnie kilka tysięcy. Doskonały pretekst, by przejść w tryb offl ine. Przez blisko tydzień byłem więc prawie całkowicie poza zasięgiem.

Internet miałem w hotelu, ale przychodziłem do niego późno i wychodziłem wcześnie rano – w stolicy świata za dużo jest rzeczy i miejsc do zobaczenia, żeby przeglądać sieć. Całe dnie spędzałem na ulicach obcego miasta, w obcym kraju, tysiące kilometrów od domu i telefon wykorzystywałem właściwie tylko do sprawdzania godziny. Trochę przez przypadek urządziłem sobie...

Cyfrowy detoks

To wcale nie jest łatwe. Naprawdę. Wysiadasz z samolotu, wychodzisz przed lotnisko i... no właśnie. Jak się dostać do hotelu? Nie sprawdziłem tego zawczasu. Wiem, że kursują jakieś pociągi, jakieś shuttlebusy, że można wynająć limuzynę i... oczywiście wziąć taksówkę. Tylko nie mam pojęcia, ile to kosztuje i ile trwa. Odruchowo sięgam więc po telefon, żeby wygooglować, ale... no właśnie. 30 zł za 1 Mb.

To już taniej będzie wziąć taksówkę bez sprawdzania. Ale sprawdzam. W hali przylotów na lotnisku Kennedy’ego na szczęście jest punkt informacyjny, gdzie miła pani udziela mi niezbędnych informacji. Wybieram taksówkę, bo – jak się okazuje – przy kilku osobach wychodzi taniej niż inne metody. Wsiadamy. Kierowca pyta, dokąd jechać, ja pamiętam tylko nazwę hotelu, ale nie pamiętam adresu. Chciałem sprawdzić w e-mailu, ale... korzystam ze skrzynki online i nie mogę.

Muszę prosić taksówkarza o sprawdzenie. Jedziemy. Odruchowo odpalam Messengera, żeby napisać, że doleciałem bezpiecznie, ale... wiadomo. Wysyłam SMS-a. Następnego dnia wychodzę z hotelu (już pamiętam, mieści się przy Gold Street) i idę zwiedzać. Teoretycznie Manhattan jest bardzo prosty w obsłudze: ulice są ponumerowane, aleje (i Broadway) są z góry na dół, a poprzecznie ulice. Nie sposób się zgubić. Teoretycznie.

W praktyce bowiem okazuje się, że dolny Manhattan wcale nie jest taki w kratkę, jak górny. Ulice mają swoje nazwy, a nie numery, i przebiegają pod różnymi kątami. Zgubiłem się. Odruchowo sięgam po telefon, żeby sprawdzić na mapie, ale... Pytam więc w najbliższym sklepiku o mapę. Sprzedawca – Azjata po sześćdziesiątce – patrzy na mnie trochę zaskoczony, ale po dłuższych poszukiwaniach wyciąga składany wodoodporny plan Manhattanu. Pytam, czy mapy się przestały sprzedawać, a on potwierdza. Wszyscy teraz korzystają z Google Maps – wyjaśnia. No chyba jednak nie wszyscy.

Powstrzymać odruch

Złaziłem Manhattan wzdłuż i wszerz i mijałem setki ludzi wpatrzonych w ekrany telefonów i rozglądających się w poszukiwaniu charakterystycznych budynków, ale drugiego człowieka z mapą w ręku nie widziałem przez cały tydzień. Moi znajomi, którzy ściągnęli sobie mapy offline, wciąż się gdzieś gubili, bo okazało się, że nieskalibrowane GPS-y w komórkach słabo sobie radzą wśród wieżowców. W końcu udało mi się ich przekonać do staromodnej, analogowej nawigacji zwanej mapą. Byli wdzięczni.

Myślałem, że gdy już rozwiążę problem z ustalaniem marszruty, telefon przestanie mi być potrzebny. Myliłem się. Najtrudniejszy był pierwszy dzień. Wyciągałem telefon z kieszeni kilka razy na godzinę, bo wydawało mi się ciągle, że coś piknęło, że zawibrował, że ktoś coś napisał. A tu nic. Kilka SMS-ów od najbliższych i tyle. Zero powiadomień.

Poczułem się samotny. W normalnej sytuacji, gdy jestem gdzieś, gdzie jest coś ciekawego, natychmiast robię zdjęcie i wysyłam dziewczynie, synowi, kumplom – zależy, co jest ciekawego. A teraz zostałem sam na sam z pamięcią swojego smartfonu. Mogę tylko robić zdjęcia, wysyłać już nie. Trudno mi było powstrzymać ten odruch.

Bez pamięci

Nowy Jork to takie miasto, w którym co chwila widzisz coś, co ci się z czymś kojarzy. Albo widziałeś te schody w filmie, a natrafiasz przypadkiem na zegar Tiffany’ego, albo próbujesz sobie przypomnieć, czy King Kong wspinał się na Empire State czy na Chrysler Building. Wiesz, jak trudno się opanować, żeby natychmiast nie sprawdzić tego w Wikipedii? Jak dziwnie się robi zakupy, gdy nie możesz sprawdzić, czy to prawdziwa okazja?

Przeczytaj też: Uzależnienia XXI wieku

Jak trudno wybrać knajpę w obcym mieście, jeśli nie możesz sprawdzić, co o niej sądzą i co polecają inni? W końcu usiadłem na ławce z widokiem na most Brookliński. To jeden z najpiękniejszych widoków w moim życiu. Marzyłem o tym od lat. Bezchmurne niebo, słońce, w tle syreny policji, szum wielkiego miasta. Powinienem się napawać tą chwilą, pomyśleć sobie, zapamiętać. A ja? Ja odruchowy wyjąłem telefon, żeby sprawdzić fejsa. Poważnie!

Wolniej

Jednak, ku mojemu zdziwieniu, z każdym dniem było coraz łatwiej. Przypomniałem sobie smak niespodzianki w chińskim barze, całkowicie przypadkowym, serwującym przepyszne dim sumy. Przypomniałem sobie, jak to jest zapisywać obrazy w pamięci, tej własnej, a nie krzemowej. I – to chyba jest najważniejsze – przypomniałem sobie, jak to jest pomyśleć spokojnie. Zastanowić się. Uważnie obserwować i doznawać. Dostrzegać szczegóły.

Nie wiem, czy to zasługa odcięcia od sieci, czy też po prostu fizycznego zmęczenia, ale wszystkie noce w stolicy świata przespałem jak dziecko. Zasypiałem natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki i budziłem się wypoczęty i rześki. Ani razu nie rozbolała mnie głowa. Gdy musiałem coś napisać, poszło mi szybciej niż zwykle, a w ostatnią noc po powrocie do hotelu (i zasięgu wi-fi ) zamiast jak zwykle odruchowo sprawdzić, co tam słychać na FB, Insta i na menshealth.pl, położyłem się i poczytałem książkę. Taką zwykłą. W papierowej okładce. Czułem się świetnie.

Zapamiętałem to uczucie. I chociaż po powrocie znów korzystam z internetu, to jednak znacznie mniej. Rzadziej mnie coś boli, jestem spokojniejszy i chyba szczęśliwszy. Dziś wieczorem też sobie poczytam.

Zobacz również:
REKLAMA