Saqiba można się przestraszyć. Sylwetka atlety budzi respekt, wielkie, głęboko osadzone oczy nieustannie lustrują okolicę. Masywne kształty zawdzięcza ciężkim treningom i setkom ton przerzuconego żelastwa. Zero suplementów, chemii. O nie i tak tu trudno.
Saqib jest wojownikiem pehlwani - prastarych indyjskich zapasów. Zna angielski i zgodził się zostać moim tłumaczem i przewodnikiem po świecie tego niezwykłego sportu, o którym w Europie mało kto słyszał.
Machanie maczugą
Miesiąc wcześniej przypadkowo trafiłem na pewne podwórko w Kalkucie. Położone było na tyłach barwnego bazaru kwiatowego, obok najbardziej zatłoczonego mostu świata - Howrah, po którym porusza się codziennie ponad 100 tysięcy pojazdów i 150 tysięcy pieszych. Szukałem medytujących hinduskich mnichów sadhu, a trafiłem na ring, z wyglądu przypominający dużą piaskownicę.
Było na nim dwóch staruszków, ubranych tylko w biodrowe przepaski, zajętych dziwnym ćwiczeniem. Stali na bosaka i rytmicznie wymachiwali rodzajem maczugi. Bambusowy, ponadmetrowej długości kołek, zakończony był okrągłą głowicą odlaną z betonu. Bez widocznego wysiłku kreślili w powietrzu okręgi wielokilogramowym obciążnikiem, raz przed tułowiem, raz za plecami. To proste ćwiczenie, znane od setek lat, wzmacniało jednocześnie mięśnie brzucha, barku i rąk.
Gdy skończyli, z ich ciał spływały strużki potu, drążąc kanaliki w błocie pokrywającym skórę. Po nich na ring wszedł ojciec z synem i zaczęli się przepychać, obalając wzajemnie na ziemię. Bariera językowa była nie do przebicia i udało mi się dowiedzieć tylko, że starsi mężczyźni mieli po 75 lat, a młody chłopiec 9 lat. Widok walki łączącej ludzi z różnych pokoleń tak mnie zaciekawił, że postanowiłem dowiedzieć się o niej więcej.
Plakat z Arnoldem
Na jej kolejny ślad trafiam w Lahore, stolicy pakistańskiej prowincji Pendżab, z której wywodzą się najsilniejsi i najbardziej postawni mężczyźni w Indiach i Pakistanie. Kierowca motorikszy wie coś o ringu położonym na starym mieście, niedaleko warownego fortu.
Pytam różnych ludzi, jak tam dotrzeć, pamiętając o radzie, której udzielono mi wcześniej, bym w miejscach publicznych nawet nie próbował odzywać się do kobiet. Może to okazać się groźne zarówno dla mnie, jak i dla nich. Życie w Pakistanie rządzi się surowymi muzułmańskimi obyczajami, które przyjezdni powinni respektować. Odpowiednio pouczony unikam kontaktu z płcią przeciwną.
Każdy z zapytanych mężczyzn pokazuje mi inny kierunek. Zbiera się grupka gapiów, przyglądając się, jak bezradnie staram się czegoś dowiedzieć. W końcu trafiam na lokalną siłownię: to właściwe miejsce, by dowiedzieć się czegoś o zapaśnikach.
Wewnątrz trenuje kilku chłopców. Sprzęty są mocno wysłużone, ze ścian odstają płaty lakieru. Za dekorację robią spłowiałe plakaty Arnolda Schwarzeneggera z czasów jego największej świetności, a wejściówka kosztuje 35 groszy na godzinę. To tam dostaję wskazówki, jak znaleźć słynny w Lahore ring.