Po co? Aby zmierzyć się w ringu z najlepszymi i najbardziej niebezpiecznymi zawodnikami tajskiego boksu na świecie – wygłodniałymi więźniami, których nagrodą za zwycięstwo może być nawet skrócenie wyroku. Takim wygłodniałym fighterem był "M" Chalermpol, zabójca z dziewięcioma morderstwami na koncie, który dosłownie wywalczył sobie wyjście z tego piekła.
Wolność jest dla tajskich więźniów wchodzących do ringu na wyciągnięcie ręki – prawy prosty i lewy sierpowy mogą skrócić wyrok.
Od tamtej pory jest mistrzem ceremonii, który wita zawodników (więźniów i śmiałków z Zachodu, którzy chcą się z nimi zmierzyć) w ringu, przypominając wszystkim przy okazji, jaką stawkę może mieć ten pojedynek. Obserwuję go, jak zapowiada kolejną walkę. Po chwili rozmawiamy już kilka metrów od ringu, niemal słysząc świst pędzących do szczęki przeciwnika pięści.
"Gdy patrzę w ich oczy tuż przed pierwszym gongiem, widzę ogromną wolę zwycięstwa – mówi Chalermpol. – Nie zobaczysz tego w telewizji na gali MMA, w której tak naprawdę chodzi tylko o pieniądze". Zaczynam rozumieć, co ma na myśli, gdy więzień posyła na deski swojego amerykańskiego oponenta. Tutaj wszyscy chcą coś udowodnić.
Skazani, że w pełni poświęcając się bokserskim treningom, odhaczyli resocjalizację i są gotowi wyjść na zewnątrz. I zawodnicy z Zachodu, że potrafią w sali treningowej być równie zdetereminowani, a w ringu nawet lepsi. Cóż, temu jednemu się nie udało.
Komentarze