Gdy przeczytałem o nich w jednej z książek reporterskich, będąc już w Iranie, zacząłem szukać ich na własną rękę. W przewodnikach brak jednak informacji o adresach. Moi znajomi Persowie, którzy znali wszelkie zakamarki swoich miast, wzruszali ramionami i wynajdowali wszystkie powody, żeby mnie odciągnąć do tego pomysłu.
"Chętnie byśmy cię zaprowadzili, ale u nas chyba nie ma zurkhaneh", "Jest taka jedna dla turystów w Yazdzie, jak tam będziesz – zapytaj", "Dzisiaj jest święto, zobaczymy jutro". Były to bardzo zachęcające zdania, ale każde z nich oddalało mnie od tajemniczych siłowni. Wówczas jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, jak często Irańczycy używają taarofu, sztuki rutynowego zachowania, polegającego na tym, że nigdy nie mówi się tego, co się myśli.
To sztuka pochlebstwa i fałszywej skromności, unikanie trudnych odpowiedzi i zasłanianie się wymijającymi formułkami. Każdy Irańczyk zaprosi Cię do swojego domu, zaproponuje podwózkę na drugi koniec kraju - zapytaj jednak trzy razy, zanim się zgodzisz – być może on po prostu chce być tylko grzeczny, być może nie ma nawet samochodu na tę podróż. Pytany o pomoc Pers zawsze odpowie "tak", choć może to znaczyć "może" lub po prostu "nie".
Trudno nazwać to kłamstwem, to po prostu inna kultura językowa i rodzaj negocjacji towarzyskich. Nie wytrzymałem tych różnic kulturowych w jednym z najpiękniejszych miast Iranu, pełnym ogrodów Shirazie, skąd pochodzi mój ulubiony gatunek wina. Kilkakrotnie zażądałem zaprowadzenia do zurkhane i zaczęło się gwałtowne rozpytywanie miejscowych, błysk przerażenia w oczach i już po 2 godzinach (czas dla Irańczyków ma inne znaczenie niż dla nas) jechaliśmy do, jak mi objaśniono, najpodlejszej dzielnicy miasta.
To nie jest zabawa dla grzecznych chłopców
Wejście to niziutkie drzwiczki , jak do przedszkola. Musisz schylić się, wchodząc, oddając szacunek starej sztuce walki. Sala ma owalny kształt; niektórzy badacze twierdzą, że to celowe podobieństwo do świątyń Mitry – staroperskiego boga słońca, którego kult bardzo przypomina wątki chrześcijańskie i nawet konkurował w Rzymie z religią naszych przodków. Mitra postrzegany był jako bóg ludu, sprawiedliwości, zgody i przyjaźni.
Jego wyznawcami byli wyłącznie mężczyźni, którzy oprócz modlitw odbywali wieczorami sesje treningowe, by wzmacniać siły do obrony wiary. Dekoracje na ścianach zurkhaneh to pomieszanie wnętrza kościoła i angielskiego pubu. Wiszą tu obrazy świętych męczenników islamu, proroków i przywódców religijnych republiki islamskiej, a najczęściej musimy patrzeć w surowe spojrzenie imama Chomeiniego.
Obok tysiące zdjęć dawnych pahlevanów – herosów pozujących w ściśle określonych pozach, zastygłych w gestach, jakie znamy choćby z mitologii: demonstracji siły, mocy i pewności siebie. Młodzi i starzy, uśmiechnięci i wyzywająco bezczelni, tworzą otoczkę, jaką poszczycić się mogą tylko szatnie najsłynniejszych klubów piłkarskich. Obecni na sali bardzo ich przypominają: albo czas stanął w miejscu, albo chodzi tu od lat ten sam gatunek ludzi.
"To członkowie znanych rodów przestępczych" – szepce mi do ucha mój przerażony towarzysz irański i dowiaduję się, dlaczego tak niechętnie traktował prośby o wizytę tutaj. Tradycja zurkhaneh ma blisko 2 tysiące lat i zawsze wiązała się z czymś zakazanym, zawsze było to schronienie dla niespokojnych duchów. Gdy upadło perskie imperium, ci z pokonanych, których nie wchłonęły armie islamu – żołnierze, wojownicy, sportowcy – nie mogli ćwiczyć na wolnym powietrzu.
Żeby nie tracić hartu ciała i ducha, zaczęli spotykać się w prywatnych domach, a zamożni Persowie zaczęli wydzielać w domach sale do ćwiczeń. Z nielegalnych z upływem dziesięcioleci, zurkhaneh stały się legalnymi klubami sportowymi, w których mieszały się dwa żywioły. Właściciele religijnie nastawionych zurkhaneh rozwinęli rytuały, które podkreślały szyicki sposób życia i zgodne z tradycją sufizmu ideały: stąd się wziął mistrz (morshed) czuwający nad ćwiczeniami, lider (myandar) prowadzący ćwiczenia i ubóstwo (faqr), do którego wzywali prowadzący.
Drugim żywiołem był żywioł nacjonalizmu, czyli chęć zachowania staroperskich tradycji sztuki wojennej, ukrytych pod ćwiczeniami i gestami z zasobu wojennych sztuk dawnych armii. Każda postawa uczestnika ma w sobie coś z wojownika, każda figura przeniesiona jest ze sztuki walki, z napinania łuku czy rzucania oszczepem. Dziś to tylko rytuał, ale zachował się społeczny kształt uczestników.
To chłopaki i faceci z biednych dzielnic, czasem drobne rzezimieszki, ale też robotnicy pracujący fizycznie od wczesnego ranka. Wieczorami ta podejrzana gromadka spotyka się, żeby poczuć wspólnotę, podtrzymać przyjaźń.