Wybór ukraińskich Karpat na przygodę w formie rowerowego enduro nie był przypadkowy. To prawdziwy poligon dla bikerów lubiących wymagające, techniczne trasy, którzy jednocześnie są przygotowani na dzikie biwaki w terenie, problemy z nawigacją, załamania pogody, awarie sprzętu i przeniesienie się w czasie o 50 lat.
Mieliśmy do dyspozycji tylko 10 dni urlopu, dlatego zaraz po tym, jak Michał wyszedł z pracy jako ostatni, wpakowaliśmy cztery rowery do bagażnika samochodu i ruszyliśmy z Krakowa do Cisnej w Bieszczadach. O świcie jechaliśmy już na rowerach. Z Cisnej musieliśmy przedostać się asfaltowymi drogami przez Słowację do podnóża ukraińskich Karpat, gdzie tak naprawdę zaczynała się przygoda, o jaką nam chodziło - prawdziwe, soczyste, przygodowe enduro.
Korba na rower
"Poluzowała mi się korba!" - zaczynam panikować już na samym wjeździe w ukraińskie góry. Michał, nasz dyżurny mechanik, bierze korbę w uścisk, chwilę się z nią mocuje i wydaje wyrok: "Ani drgnie. Masz schizę..."
Pierwszym poważnym wzniesieniem, a dla nas testem mięśni i korby, była Połonina Równa (1482 m n.p.m.). W tutejszej części Karpat przeważają długie i wąskie grzbiety, tymczasem Połonina Równa przybrała kształt płaskowyżu, niemal ze wszystkich stron oddzielonego głębokimi dolinami.
W całej zabawie w enduro chodzi o to, żeby w możliwie wygodny sposób dostać się na górę, a zjazd poprowadzić ścieżkami, które są trudne i ciekawe. Dlatego na podjazd wyszukuj dróg, którymi wjedzie nawet samochód, a na zjazd ścieżek, których trudność powoduje szybsze bicie serca i nagły skok adrenaliny. To bardzo prosty, ale sprawdzony przepis na przygodę enduro.
Podjazd na Połoninę Równą prowadzi po drodze z płyt betonowych, po których koła gładko się toczą. Nie oznacza to, że jest łatwo. Trzeba przez kilkanaście kilometrów non stop napierać w pedały, żeby wspiąć się na wysokość prawie 1500 m n.p.m. Solidna droga powstała nie po to, żeby ułatwić nam życie, ale do celów militarnych. Za czasów ZSRR na szczycie funkcjonowała baza wojskowa. Dziś można swobodnie buszować po jej ruinach.
Docieramy tam w totalnej mgle. Betonowe szkielety konstrukcji, wystające druty zbrojeniowe wyglądają w tej scenerii na tyle upiornie, że z powodzeniem mogłyby posłużyć za plan filmowy horroru. To niesamowite uczucie, gdy nie przyzwyczajasz się powoli do widoku podczas podejścia czy podjazdu, tylko nagle odsłaniają się chmury i stoisz kilometr nad majaczącymi gdzieś niżej dolinami.
Kiszony pomidor
"Prywit! Na Wołowiec kak trzeba jechać?" - pytam, starając się wypowiadać słowa łamanym ukraińskim, ale z odpowiednim akcentem, co najmniej tak, jakbym znał ten język. "U was je karta?" - widać od razu, że chcą nam pomóc. Jeśli się pomylimy i zjedziemy nie do tej, co trzeba, doliny, naprawa błędu może nas kosztować cały dzień nudnej jazdy asfaltowymi drogami. Udało się i po szybkim zjeździe jesteśmy na dobrym szlaku.