Polskiego skialpinistę mieliście okazję poznać na łamach MH w listopadzie 2016 roku, po tym jak zjechał na nartach z pięciu najwyższych szczytów byłego Związku Radzieckiego, zdobywając tytuł Śnieżnej Pantery. Wszystkie te góry zdobył w czasie poniżej 30 dni, poprawiając osiągnięcie słynnego Denisa Urubki aż o 12 dni. Rekord nie był celem wyprawy, bo Andrzej Bargiel w górach szuka przede wszystkim przygód, a nie czasówek - te przychodzą niejako przy okazji.
Tekst zakończyliśmy wtedy proroczymi słowami, że kolejny wyczyn Bargiela będzie na pewno czymś, czego nie dokonał nikt przed nim. No i proszę - sprawdziło się. K2 musiało uznać wyższość fantazji, determinacji i wyjątkowych umiejętności polskiego skialpinisty. Przeczytaj nasz materiał z 2016 roku, a dowiesz się, jak ten kozak wpadł na to, by zdobywać ośmiotysięczniki w sprinterskim stylu, jak odebrał Urubce jeszcze inny rekord, a nawet jak zjeżdżał ze szczytów na jednej narcie.

Od metody oblężniczej do sprintu
Zdobywanie najwyższych gór na świecie przypomina średniowieczne oblężenia. Zakłada się obozy, przygotowuje ogromne ilości zaopatrzenia, przypuszcza wiele szturmów, a i tak atakujący często muszą uznać wyższość przeciwnika i jak niepyszni odstąpić od skalistych murów. Metoda jest od lat praktycznie taka sama i przez długi czas nie było żadnego konia trojańskiego, żadnej sztuczki, która pozwoliłaby skrócić czas potrzebny na zdobycie szczytu. Aż do momentu, gdy ludzie wpadli na to, że z ośmiotysięczników też da się zjeżdżać na nartach.
Dzięki temu etap mozolnego schodzenia, gdy himalaiści są wyczerpani, czyli najbardziej niebezpieczna część wyprawy, da się skrócić kilkakrotnie. Jeśli dołożyć do tego wydolność wyczynowego sportowca, okaże się, że zamiast oblężenia można przystąpić do Blitzkriegu, czyli wojny błyskawicznej. I ten właśnie patent postanowił w swoich wyprawach stosować Andrzej Bargiel, który ma już na koncie zjazdy z trzech ośmiotysięczników: Shishapangmy, Manaslu i Broad Peaka.
Biegiem na Elbrus
Zanim zaczął oglądać świat z góry, trenował piłkę nożną i kolarstwo, ale od kiedy pierwszy raz stanął na nartach, wiedział, że to właśnie one są dla niego numerem jeden. W świat skialpinizmu wciągnął go brat, Grzegorz Bargiel – przewodnik górski i ratownik TOPR. Już drugie wyjście na narty w góry to były zawody, które zresztą zakończył z nie najgorszym wynikiem. I weszło mu to w krew, ponieważ później został mistrzem Polski w tej dyscyplinie i wszedł na stałe do światowej czołówki.
Po drodze posmakował biegów górskich (wziął udział w biegu na Elbrus – szczyt o wysokości 5642 m n.p.m. – i z czasem 3:23:37 pobił poprzedni rekord aż o 32 minuty) oraz himalaizmu. Po sukcesie na Elbrusie został bowiem zaproszony na wyprawy w Himalaje – na szczyty Manaslu i Lhotse. Zetknął się z najwyższymi górami świata, ale od razu wiedział, że oblężnicze metody nie odpowiadają jego temperamentowi.

"Zakładanie kolejnych obozów, rozbijanie namiotów, wynoszenie depozytów jedzenia i sprzętu – to wszystko trwa tak długo, a ja chciałem działać w innym stylu. Być nieustannie w ruchu i zjeżdżać na nartach, tak by wejście i powrót do bazy zajmowało góra 24 godziny" – mówi Bargiel. Tak powstał projekt "Hic Sunt Leones", nazwany od łacińskiej sentencji służącej do oznaczania obszarów nieodkrytych, krajów nieznanych. Nazwa trafiona idealnie, bo zjazdów z najwyższych szczytów na Ziemi w tak błyskawicznym tempie nie próbował nikt przed nim.
Na jednej narcie
Andrzej Bargiel nie skupia się jednak na rekordach. Nie chodzi tylko o zaliczenie najwyższych gór świata, ale przede wszystkim o jazdę na nartach, eksplorację i przygodę. Dlatego w 2016 roku, zamiast na kolejny ośmiotysięcznik, wyruszył do krajów byłego Związku Radzieckiego, by zdobyć tytuł "Śnieżnej pantery", nadawany tradycyjnie zdobywcom pięciu siedmiotysięczników, które leżały niegdyś w granicach ZSRR. Mimo że to niższe góry, całe przedsięwzięcie stanowiło najtrudniejszą próbę sił, której do tej pory podjął się Bargiel.