Leżę z twarzą wciśniętą w leśną ściółkę i boję się podnieść głowę choć na centymetr. Nad moim rozciągniętym płasko na ziemi ciałem co chwila grzechoczą plastikowe kulki i nieustannie słyszę klekot strzelających replik.
Kilka metrów przede mną wznosi się osłona z worków z piaskiem. Nie budzi mojeego zaufania, bo w ciągu kilku minut zostało rannych dwóch kryjących się za nią kolegów.Ja mam ich zastąpić. Jestem żołnierzem 501. Pułku Spadochronowego amerykańskiej 101. Dywizji Powietrznodesantowej. Gdzieś przede mną czają się Niemcy.
Abym mógł poczuć smak airsoftowej rozgrywki, pod swoje skrzydła przygarnęła mnie wrocławska formacja Pluton. Naszym zadaniem było utrzymać miasto Bastogne, a potem nie dopuścić do przejęcia przez Niemców składów paliwa, które miało umożliwić im kontynuację natarcia. Jako nieobyty z replikami i zwyczajami korespondent wojenny przeszedłem przed walką błyskawiczne szkolenie.
"Po pierwsze, już na parkingu wkładasz okulary ochronne i nie ściągasz ich aż do momentu, gdy tu wrócimy i rozładujemy repliki. Po drugie, magazynek zakładasz dopiero na polu walki, a palec kładziesz na spuście dopiero w momencie oddania strzału. Po trzecie, jeśli zostaniesz trafiony, nakładasz na głowę czerwoną szmatę, kładziesz się na ziemi i jedyne, co możesz robić, to wołać medyka. Po czwarte, nie strzelasz z bliska do ludzi, zwłaszcza w głowę. Jasne? – pytał mnie Jarek Wolny, nasz dowódca. Pokiwałem twierdząco głową - W takim razie zdejmij palec ze spustu".
Spodziewałem się ujrzeć bardzo młode twarze, ale, przynajmniej w moim oddziale, średnia wieku była w górnej połowie lat dwudziestych. Przez cały dzień powstrzymywałem niemiecką ofensywę ramię w ramię ze studentami, właścicielami firm, prawnikiem, doktorantem AWF, instruktorem capoeiry, dziennikarzem, inżynierem, informatykiem czy ochroniarzem.
Strzelcy i terminatorzy
Bastogne okazuje się kilkusetmetrowym pagórkiem, na którym przygotowano ufortyfikowanekowane stanowiska obronne. Obsadzamy je w biegu i tuż potem zaczyna się pierwszy szturm. Jestem oszołomiony: kulki lecą nie wiadomo skąd, w powietrzu krzyżują się okrzyki nacierających i broniących, medycy odciągają rannych lub czołgają się, żeby podać im bandaże, a ja nie bardzo wiem, co z sobą zrobić.
Dobrze, że w końcu pada rozkaz: "Zajmij pozycję przy workach z piaskiem". Gdy w końcu się do nich doczołguję, przez dłuższą chwilę boję się wystawić głowę zza osłony. W końcu zaczynam obserwować przedpole i po dłuższym czasie dostrzegam ruch po drugiej stronie . Oddaję kilka strzałów. "Masz kontakt? - słyszę kolegę z prawej. Odpowiadam, że tak, po drugiej stronie parowu. - No to nie masz po co strzelać, za daleko. Tylko marnujesz kulki" - słyszę w odpowiedzi.
Po jakimś czasie przekonuję się, jaki jest realny zasięg repliki. W przypadku karabinka szturmowego to mniej więcej 50 m. Jeśli kulka ma się przebić przez gałązki, to skuteczny zasięg jeszcze się zmniejsza. "To wymusza zmiany w taktyce, ponieważ musimy podejść do siebie bliżej niż normalni żołnierze, żeby nawiązać walkę" - tłumaczy Krzysztof Studziński, autor podręcznika taktyki ASG.
Dodaje, że w tej grze najbardziej liczy sie nie indywidualne wyszkolenie uczestników, ale to jak ze sobą współpracują. Zwyciężają najbardziej zgrane ekipy. Podczas kolejnego szturmu czekam, aż atakujący podejdą bliżej, i otwieram ogień dopiero wtedy, gdy ich sylwetki widzę jak na dłoni. Pierwszy trafiony błyskawicznie podnosi rękę i kładzie się na ziemi, ale drugi, chociaż dostał dwiema seriami, wciąż kryje się w wykrocie. Sięgam go jeszcze jedną serią, upewniając się, że widzi to kolega z boku. "Terminator" - komentuje.
To osoba, która nie przyznaje się, że została trafiona. W ciągu dnia widzę jednak, że takie przypadki należą do rzadkości. Przy okazji dowiaduję się też, że z replik mocniejszych niż 500 fps nie powinno strzelać się seriami, bo nie jest to bezpieczne ani dla broni, ani dla ludzi. Po pierwsze, można zrobić komuś krzywdę, zwłaszcza gdy strzela się z bliska, a po drugie – uszkodzić gearbox repliki, który nie wytrzyma takiego obciążenia.
Sedno ASG
Tego dnia oprócz sprawności strzelca zdobywam też szlify sanitariusza. Na większości strzelanek osoba trafiona schodzi na tzw. resp, z którego po odczekaniu określonego czasu może z powrotem włączyć się do gry. Na Ardenach zasady są bardziej skomplikowane, żeby wierniej odtworzyć realia pola walki. Ranny musi w ciągu 10 minut otrzymać bandaż albo trafić do szpitala, inaczej ginie.
Dlatego zdobycie sprawności medyka połączone jest z elementami treningu biegowego i siłowego, ponieważ jako sanitariusz muszę być zawsze tam, gdzie są ranni, czyli na pierwszej linii. Zwijam się jak w ukropie, żeby dostarczać im bandaże, albo odciągać czy wynosić rannych spod ostrzału. Przekonuję się też, że pogląd, jakoby do sanitariuszy się nie strzelało, jest fałszywy. Jest wręcz przeciwnie: strzela się zwłaszcza do medyków, bo wtedy nie mogą ratować swoich. Proste.
Niemcom w wyznaczonym czasie nie udaje się zdobyć Bastogne. Cieszę się, ale weterani twierdzą, że rok wcześniej szturm był o wiele silniejszy, a ostatecznie zostali pokonani podstępem: od środka zaatakował ich oddział niemieckich dywersantów wyposażonych w fałszywe dokumenty i przebranych za amerykańską żandarmerię.
"ASG można podzielić na 3 stopnie wtajemniczenia. Na najniższym są zwykłe strzelanki, na których chodzi o jak najszybsze wyeliminowanie przeciwnika. Takie imprezy szybko się jednak nudzą. Na drugim znajdują się takie wydarzenia, jak Ardeny, z bardziej skomplikowanym scenariuszem i zasadami, na których można się poczuć się jak podczas prawdziwej bitwy. Najciekawsze są jednak tzw. milsimy, czyli spotkania jak najwierniej odzwierciedlające realne pole walki. Często toczą się nocą, połączone są z biwakami, podczas nich wystarczy jedno trafienie, żeby nieodwołalnie wyeliminować z gry. Nie da się dotknąć wojny bliżej, naprawdę na nią nie wyjeżdżając. To właśnie dla takich imprez bawimy się w ASG" – przekonuje Jacek Popko z formacji Pluton.