Dla takich pojedynków warto zerwać się w niedzielę przed piątą rano. Kiedy GGG i Canelo wchodzili do ringu w Las Vegas, byłem już po pierwszej kawie. Wiedziałem, że za niecałą godzinę wrócę do łóżka, trochę jeszcze pośpię, a cały dzień poświęcę na aktywną regenerację. Nic z tego, walka tak nakręciła mnie do działania, że od razu po odczytaniu (kontrowersyjnego, warto dodać) werdyktu, założyłem biegowe buty i wyskoczyłem do Parku Grabiszyńskiego na 10 kilometrów w raczej szybkim tempie.
Właśnie, niedziela, piąta rano. Normalni ludzie albo dopiero kładą się po sobotniej imprezie do łóżka, albo wciąż na niej są, albo – wersja klasyczna – nadal spokojnie śpią (przy okazji ukłon w stronę tych, którzy o tej porze po prostu pracują). Fani boksu do normalnych zaliczać się nie mogą, bo noce z soboty na niedzielę zarywają z własnej woli stosunkowo często. Dwóch facetów, którzy za oceanem wymieniają ciosy, okazuje się solidnym argumentem, żeby nastawić budzik.
Albo po prostu nie kłaść się spać. Przyznam, że próbowałem już wszystkiego. Brak snu i noc z archiwalnymi pojedynkami przed galą, impreza, kilka drinków z kumplami, których boks również jara, budzik tuż przed walką wieczoru – nie ma idealnego rozwiązania. Pierwsze rundy to zawsze walka z opadającymi powiekami, problemy z koncentracją, odpychanie od siebie argumentów typu „Obejrzę przecież powtórkę” itd. Wydaje się, że jedynym sposobem, żeby bez kłopotów oglądać hitowe pojedynki, jest przeprowadzka do Stanów. Chwilowo jednak mogę, pewnie zresztą nie tylko ja, takie rozwiązanie odłożyć na półkę.
Wracając – Canelo i GGG spisali się na medal. To była doskonała walka, w której kunszt obu oglądało się z największym podziwem. Zaskoczył ten pierwszy, biorąc zwłaszcza pod uwagę fakt, że Meksykanin ma przecież dopiero 27 lat, a w ciągu ostatnich dwóch, trzech cholernie się rozwinął. Bez względu na werdykt (na mojej karcie minimalnie zwyciężył Gołowkin) to Canelo Alvarez wygrał ten wieczór (poranek).