Walki rycerskie - tak trenują współcześni wojownicy

W czasie walki wyglądają na herosów, których nie da się zranić. Potem jednak zdejmują zbroje i spod blach wyłaniają się zwyczajni faceci. Dobrze zobaczyć, że każdy może zostać superbohaterem.

Walki rycerskie Tomasz Woźny/Motor Presse Polska

Jeszcze jakieś dwa miesiące temu nie miałem zielonego pojęcia, że istnieje coś takiego, jak sportowe walki rycerskie, a teraz na Battle of the Nations, czyli najbardziej prestiżowy turniej na Ziemi, czekam o wiele bardziej niż na mistrzostwa świata w piłce nożnej. Skąd taka przemiana?

Wszystko zaczęło się we wrocławskiej Hali Stulecia, w której rozgrywano jeden z turniejów Polskiej Ligi Walk Rycerskich. Trafiłem tam przypadkiem, aby w wolną sobotę odciągnąć dzieci od komputera. Potomstwo miało rozdziawiać gęby z podziwu, obserwując zmagania dzielnych wojów, a skończyło się na tym, że to moje usta raz za razem układały się w coraz pełniejsze emocji, bezgłośne: „O, k...!”.

Jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w potężne ciosy zadawane mieczami, toporami, halabardami czy tarczami, obserwowałem kopniaki, uderzenia opancerzonymi rękawicami, wjazdy z główki, obalenia i rzuty. W jednym momencie kipiące furią grupy zbrojnych wpadały na siebie, a ich zderzenie przypominało zwarcie pancernych zagonów pod Kurskiem, by po chwili starcie rozpadało się na szereg pojedynków jeden na jeden i zamierało jak front pod Sommą.

Nagle ktoś urywał się, tworzył przewagę i znowu trzeszczały kości. Niby tego nie słyszałem, bo wszystko zagłuszał zgrzyt i chrzęst stali, ale musiały trzeszczeć. To były takie ciosy, że nie ma zmiłuj. Moje przypuszczenia potwierdziły się, gdy jednemu z zawodników opatrywano zakrwawioną twarz, a inny opuszczał szranki na ramionach kolegów, nie mogąc stanąć na uszkodzonej nodze.

Współcześni wojownicy: Klasztor Shaolin

Walka nie miała rycerskiego charakteru, przynajmniej w obiegowym pojęciu. Roiło się w niej od ciosów i ataków od tyłu, walki kilku na jednego czy starć rycerzy wielkich jak góra z o wiele mniejszymi przeciwnikami (w walce grupowej, zwanej bohurtem, nie ma kategorii wagowych). Broń jest tępa, a pchnięcia nią zakazane, ale i tak widać, że zbroje wielu zawodników noszą ślady konkretnych ciosów.

Powgniatane hełmy są najlepszym dowodem, że tu nic nie dzieje się na żarty. I mało jest rzeczy, których jestem w życiu tak pewien jak tego, że uderzenie toporem w hełm, nawet jeśli nie zabija, to na pewno nie należy do przyjemności. Dlatego tak fajnie jest zobaczyć, jak na koniec starcia rycerze zbijają piątki. Tym razem w ciosach pancernych rękawic nie widać już zajadłości. Jest tylko delikatne: pyk, pyk i uśmiechy, widoczne na wymęczonych twarzach, wreszcie uwolnionych ze stalowych objęć hełmów.

Drużyny schodzą z placu boju praktycznie w objęciach. No kupuję to, kupuję w całości! Z Hali Stulecia wychodziłem niechętnie, poganiany przez znudzone dzieci, ale już wtedy wiedziałem, że nie spocznę, zanim nie zajrzę za kulisy tego sportu. I nie podejmę próby zarażenia Cię nim.

Zobacz też: For Honor, czyli MMA w średniowieczu.

Walki rycerskie Tomasz Woźny/Motor Presse Polska
W rycerskim rugby wygrywa drużyna, która szybciej ukradnie przeciwnikowi piłki z koła. Choć to tylko trening, grę można opisać piłkarskim powiedzeniem: tu nikt nie odstawia nogi.

Za kulisami

Żeby zobaczyć od kuchni, jak wykuwa się stal, kontaktuję się z Centrum Dawnych Sztuk Walki w Warszawie, w którym trenuje grupa zawodników przygotowujących się do Battle of the Nations (turniej odbywa się na początku maja – kiedy piszę ten tekst, nie wiem jeszcze, jak pójdzie naszym rycerzom, ale Ty będziesz mógł już sprawdzić ich wyniki na botn.info).

Gospodarzem centrum i trenerem jest Robert Szatecki, walczący w pojedynkach 1 vs. 1 mieczem i tarczą, jeden z najbardziej doświadczonych polskich zawodników. Przed treningiem z najlepszymi, którzy jadą na turniej, prowadzi zajęcia najpierw dla kilkulatków, a potem dla początkujących, dlatego gdy w sali wreszcie pojawia się kwiat rycerstwa, jest już naprawdę dobrze rozgrzany. Mimo tego przystępuje do grupowej rozgrzewki bez żadnej taryfy ulgowej.

Wszyscy ustawiają się w kole i za Robertem wykonują tradycyjne ćwiczenia, jak skłony i wymachy, które z czasem przybierają specjalistyczną formę: od bokserskiego biegu po grę, w której trzeba klepnąć partnera w ramię. I od razu widać, że nikt nie przychodzi się pieścić – każdy cios, który dochodzi celu, wyraźnie wstrząsa partnerem. A żaden z nich przecież do ułomków nie należy. Po 10 minutach zaczyna się coś w rodzaju rugby – trzeba przeciwnej drużynie zabrać piłki z koła.

Zawodnicy są ubrani jedynie w piankowe kaski, ale grają na przysłowiowej petardzie. Blokują się, przytrzymują, obalają, a coraz głośniejsze oddechy świadczą o tym, jak intensywna jest gra. Po jej zakończeniu od razu przechodzą do kolejnego elementu: stają w ciasnym kole i biorą jednego z siebie do środka, by przez kilkadziesiąt sekund brutalnie go przepychać. Kolejnym segmentem jest sumo – dwaj rycerze stają w kręgu i muszą z niego wypchnąć przeciwnika – zwycięzca zostaje w środku.

ZOBACZ TEŻ: Czy dostałbyś się do legendarnych brytyjskich sił specjalnych?

W kompletnej ciszy słychać tylko ciężkie sapanie kolejnych zmagających się par. Przez 4 kolejki w kole utrzymuje się Bartosz Szypura z drużyny Warsaw Hunters. Nic dziwnego: to potężny facet, który przez 8 lat trenował rugby i grał w młynie pierwsze skrzypce. Rozegrał nawet 4 mecze w reprezentacji Polski. Robert zachęca kolejnych wstępujących w koło: „Przecież każdy musi się kiedyś zmęczyć”. I ma rację. W końcu i na Bartka przychodzi kryska: ląduje poza linami, wyekspediowany tam przez najmniejszego z rycerzy.

Walki rycerskie Tomasz Woźny/Motor Presse Polska
Timer odlicza czas, w którym należy zadać jak najwięcej ciosów w liny lub w opony. Dwuminutowa runda ciągnie się w nieskończoność.

Na miękko, ale bez miękkiej gry

W końcu nadchodzi czas na walkę. Ten trening jest „na miękko”, czyli „bez blach”. „Wszystkie ruchy musimy najpierw wyćwiczyć bez obciążenia, a dopiero potem szlifujemy je w zbrojach, ubrani dokładnie tak jak na turnieju” – wyjaśnia mi Robert Szatecki.

Zawodnicy nakładają ochraniacze pochodzące z różnych dyscyplin, od taekwondo, przez bokserskie, po te do rugby, poganiani przez Roberta: „Czas leci, szybciej! Tylko ja mogę się spóźniać!”. Trochę dziwię się, że tak szykują się do starcia „na miękko”, ale już pierwsze ciosy uświadamiają mi, że nie ma ono nic wspólnego z miękką grą.

„Walczymy porządnie, lecą prawdziwe petardy! Nie ma tykania się!” – krzyczy Robert, a ze wszystkich stron sypią się potężne razy. Z czasem dochodzą do nich uderzenia rantem tarczy, kopnięcia, w ruch idą pięści, sypią się podcięcia. Jeśli nie uda się obalić partnera na ziemię, starcie po 2 minutach przerywa timer znany z crossfitowych klubów. 10 sekund przerwy i zmiana przeciwnika. I kolejna runda. I jeszcze jedna. I następna. Uff ...

Na koniec przychodzi czas na szlifowanie elementów walk grupowych, czyli wyrwania się ze swojej pary i tworzenia przewagi, która pozwoli szybko wyeliminować przeciwnika. A potem nadchodzi zgon. Kiedy po treningu zawodnicy podpisują zgody na udział w sesji zdjęciowej, pieczętują cyrografy kroplami potu, które prawie ciurkiem skapują na kartki.

„Czy panowie mają broń?”. Nie, skąd!”

Następnego dnia przychodzi czas na trening w zbrojach. Na ziemi z łoskotem lądują wyładowane blachami torby z Ikei, brezentowe worki, wielkie plecaki, a nawet walizki. Większość dyscyplin dorobiła się już specjalnego sprzętu – toreb, pokrowców, bagażników – a rycerze muszą kombinować.

„Kiedy jechaliśmy na turniej do Holandii, musieliśmy zabrać ze sobą zbroje i broń, czyli giwery. Te pierwsze upchaliśmy w walizkach, a broń zawinęliśmy w prześcieradło, tworząc tobołek ważący jakieś 70 kg. Musieliśmy jechać autobusami, w których obowiązuje limit 20 kg bagażu na głowę, więc przy każdej przesiadce musieliśmy negocjować z kierowcą, żeby pozwolił go zabrać” – opowiadają Marcin Giereło i Łukasz Sanek z Warsaw Hunters.

„I za każdym razem na pytanie, czy to na pewno legalne i czy nie mamy przypadkiem w środku jakiejś broni, odpowiadaliśmy z kamienną twarzą: »Nie, skąd!«” – dodają ze śmiechem. A potem skarżą się z humorem na rycerski los: „Miecze czy inne giwery o podobnych gabarytach można jeszcze jakoś upchnąć, ale jak zabrać halabardę, która ma dwa metry?”.

Walki rycerskie Tomasz Woźny/Motor Presse Polska
Żeby wykonać dynamiczny atak w zbroi ważącej dobrze ponad30 kg, trzeba mieć żelazną kondycję.

Z wizytą u kowala

Obserwuję, jak rycerze szykują się do walki. Na bieliznę zwykłą albo termoaktywną zakładają przeszywanice – grube wełniane kaftany tłumiące siłę ciosów. Czasem ubiera się jeszcze nowoczesne ochraniacze, ale Marcin i Łukasz są zgodni, że nie są konieczne, gdy ma się dobrą zbroję. Żeby ją kupić, trzeba wybrać się do kowala na indywidualną przymiarkę, tak by była jak najlepiej dopasowana do właściciela. Coś jak garnitur na miarę.

Nasze zbroje są wzorowane na tych z przełomu XV i XVI wieku, czyli są efektem kilkuset lat doświadczeń umierania i nieumierania” – mówi Marcin. „To ochrona skuteczna do tego stopnia, że ciosy zadawane bronią jednoręczną, zwłaszcza w ferworze walki, są praktycznie nieodczuwalne. Dlatego często nie ma sensu tracić na nie siły” – uzupełnia Łukasz. Broń dwuręczna to już zupełnie inna bajka. Największym respektem rycerze zdają się darzyć halabardę. Młot też jest niczego sobie.

„Robiliśmy testy w laboratorium i wyszło, że uderzenie nim wywołuje nacisk rzędu 650 kg” – mówi Robert Szatecki. Skoro już jesteśmy przy kilogramach – kompletna zbroja do walk grupowych może ważyć nawet do 40 kg. To przenośna sauna, która błyskawicznie wywołuje siódme poty. Dlatego panowie są zgodni: „Dla rycerza najważniejszą cechą jest kondycja. W zbroi jest strasznie gorąco i bardzo ciężko się oddycha. Kto dłużej zniesie te warunki i zachowa więcej sił, często wygrywa”.

W świecie krwawych sportów: Kun Khmer

W przypadku walk grupowych kluczowe jest zgranie drużyny. „Starcie 5 vs. 5 może z zewnątrz wyglądać na kompletnie chaotyczne, ale to tylko pozory. Analizujemy na filmikach z internetu inne drużyny i układamy pod nie taktykę, którą potem można zrealizować tylko w zgranej ekipie” – mówi Marcin Giereło. Zaufanie do kolegów jest też ważne z innej przyczyny. „Najgorszy jest nie sam cios, ale oczekiwanie – wyobrażanie sobie, jak opadająca halabarda potrafi złamać najtwardszego. Ale można to znieść dzięki pewności, że koledzy zaraz przyjdą z pomocą” – Łukasz Sanek.

Wyścig zbrojeń

Kiedy ekipa się opancerza, przysłuchuję się normalnym, rycerskim rozmowom: „Moje nogi są już wycięte i idą do hartowania”. Z grupy pada: „A nie widziałeś tam gdzieś moich łydek?”. Rozmowę o blachach przerywa drobna, przyjacielska złośliwość: „Z jakiej tkaniny to masz? Jedwabne? Uuu, książątko, jeszcze sobie złotogłowiem wyhaftuj!”.

A potem odzywa się bezlitosny timer i zaczyna lać się pot: praca na oponach i linach (jak największej liczby ciosów przez 2 minuty), a potem walki 1 vs. 1. I wtedy dostrzegam, jak ogromną zmianę robi różnica w wadze zbroi. Robert Szatecki i Marcin Janiszewski z drużyny Fabryka Świń będą bronić polskich barw w pojedynkach, w których wygrywa ten, kto zdobędzie więcej punktów.

Ich zbroje są lżejsze od używanych przez resztę ekipy szykującej się do walk grupowych – i tę różnicę około 10 kg widzę gołym i niedoświadczonym okiem. Ruszają się o wiele szybciej i z większą gracją, wręcz wirują, zasypując gradem ciosów. Jak wyglądałby walka, gdyby ich zbroje były jeszcze lżejsze? Być może przekonamy się za jakiś czas, bo technologiczny wyścig zbrojeń zaczyna wdzierać się nawet do średniowiecza.

Pojawiają się już elementy zbroi wykonane z tytanu, kilka razy lżejsze od stalowych, i pewnie tylko kwestią czasu jest, aż ktoś stanie w szranki cały w tytanie. Na razie rycerze walczą jednak odziani w stal. Gdy timer łaskawie oznajmia koniec walki, ściągają hełmy i ciskają nimi o ziemię, łapczywie łapiąc ustami powietrze, niczym ryba wyrzucona na brzeg.

To nie zawodowcy, tylko amatorzy (wyobrażasz sobie, że jeden z kadry Polski nie jedzie na mistrzostwa świata, bo nie dostał urlopu?), ale i w ich przypadku trącące banałem powiedzenie, że im więcej potu na treningu, tym większe szanse na zawodach, broni się bez pudła. Widząc, ile przelali go w dwa dni, jestem pewien, że do Włoch jadą po zwycięstwo. I osiągną je, nawet jeśli tym razem nie staną na pudle.

Zobacz również:
REKLAMA