Jeszcze jakieś dwa miesiące temu nie miałem zielonego pojęcia, że istnieje coś takiego, jak sportowe walki rycerskie, a teraz na Battle of the Nations, czyli najbardziej prestiżowy turniej na Ziemi, czekam o wiele bardziej niż na mistrzostwa świata w piłce nożnej. Skąd taka przemiana?
Wszystko zaczęło się we wrocławskiej Hali Stulecia, w której rozgrywano jeden z turniejów Polskiej Ligi Walk Rycerskich. Trafiłem tam przypadkiem, aby w wolną sobotę odciągnąć dzieci od komputera. Potomstwo miało rozdziawiać gęby z podziwu, obserwując zmagania dzielnych wojów, a skończyło się na tym, że to moje usta raz za razem układały się w coraz pełniejsze emocji, bezgłośne: „O, k...!”.
Jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w potężne ciosy zadawane mieczami, toporami, halabardami czy tarczami, obserwowałem kopniaki, uderzenia opancerzonymi rękawicami, wjazdy z główki, obalenia i rzuty. W jednym momencie kipiące furią grupy zbrojnych wpadały na siebie, a ich zderzenie przypominało zwarcie pancernych zagonów pod Kurskiem, by po chwili starcie rozpadało się na szereg pojedynków jeden na jeden i zamierało jak front pod Sommą.
Nagle ktoś urywał się, tworzył przewagę i znowu trzeszczały kości. Niby tego nie słyszałem, bo wszystko zagłuszał zgrzyt i chrzęst stali, ale musiały trzeszczeć. To były takie ciosy, że nie ma zmiłuj. Moje przypuszczenia potwierdziły się, gdy jednemu z zawodników opatrywano zakrwawioną twarz, a inny opuszczał szranki na ramionach kolegów, nie mogąc stanąć na uszkodzonej nodze.
Współcześni wojownicy: Klasztor Shaolin
Walka nie miała rycerskiego charakteru, przynajmniej w obiegowym pojęciu. Roiło się w niej od ciosów i ataków od tyłu, walki kilku na jednego czy starć rycerzy wielkich jak góra z o wiele mniejszymi przeciwnikami (w walce grupowej, zwanej bohurtem, nie ma kategorii wagowych). Broń jest tępa, a pchnięcia nią zakazane, ale i tak widać, że zbroje wielu zawodników noszą ślady konkretnych ciosów.
Powgniatane hełmy są najlepszym dowodem, że tu nic nie dzieje się na żarty. I mało jest rzeczy, których jestem w życiu tak pewien jak tego, że uderzenie toporem w hełm, nawet jeśli nie zabija, to na pewno nie należy do przyjemności. Dlatego tak fajnie jest zobaczyć, jak na koniec starcia rycerze zbijają piątki. Tym razem w ciosach pancernych rękawic nie widać już zajadłości. Jest tylko delikatne: pyk, pyk i uśmiechy, widoczne na wymęczonych twarzach, wreszcie uwolnionych ze stalowych objęć hełmów.
Drużyny schodzą z placu boju praktycznie w objęciach. No kupuję to, kupuję w całości! Z Hali Stulecia wychodziłem niechętnie, poganiany przez znudzone dzieci, ale już wtedy wiedziałem, że nie spocznę, zanim nie zajrzę za kulisy tego sportu. I nie podejmę próby zarażenia Cię nim.
Zobacz też: For Honor, czyli MMA w średniowieczu.