Do wypożyczalni Irena w średniej wielkości mieście wojewódzkim miałem rzut beretem. Wystarczyło przejść przez ulicę i otworzyć raczej ciężkie drzwi, żeby znaleźć się w centrum filmowego wszechświata. Półka z nowościami, półka z kinem akcji, dramatem, filmem polskim, filmami dla dorosłych – czego tam nie było. Nowości, wiadomo, kusiły najbardziej. Ale i klasyki potrafiły zachęcić – zwłaszcza ceną. Wypożyczenie takiego „Kruka” z Brandonem Lee na jedną dobę pod koniec lat 90-tych to był koszt jakichś dwóch złotych. Darmoszka.
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że do takiej wypożyczalni trafiało z kina praktycznie wszystko, a nawet więcej. Mowa oczywiście o filmach, bo były to czasy, w których seriale, tę zdecydowanie niższą sztukę, oglądało się w telewizji (teraz w zasadzie jest odwrotnie –cykl o Harrym Potterze to przecież serial właśnie, a taki „Czarnobyl” jest z kolei filmem podzielonym na odcinki). Człowiek był więc ciągle na bieżąco, przy okazji mógł też zahaczyć o historię kina. Miał taki klient ochotę na weekend z filmem kopanym? Żadnego problemu – wracał do domu z siatką kaset, odpalał swojego Sharpa czy Sony – i wsiąkał na długie godziny.
SPRAWDŹ SIĘ: Uważasz się za kinomaniaka? Zobaczy, czy zdasz test
Miłe złego początki
Kiedy w 2013 roku zamknięto Beverly Hills Video, płakało niewielu. Wiadomo, internet, torrenty, komu by się chciało płacić za treści, skoro wystarczy kilka kliknięć, żeby obejrzeć wszystko, czego dusza zapragnie. Złote, wydawałoby się, czasy. Po których nastąpiły, powiedzmy, czasy platynowe, bo pojawiły się serwisy sVOD z ofertą, która przebijała wszystko. Świat odwrócił się od filmu, wzrok kierując na seriale, które definiować zaczęły popkulturę. Netflix jak Batman w „Mrocznym Rycerzu” zmienił wszystko bezpowrotnie. Chciałeś być na bieżąco, nie odstawać podczas rozmowy przy ekspresie, musiałeś łykać kolejne odcinki „House of Cards” i tyle, nie było wyjścia.