Jesteśmy w bardzo oldskulowej siłowni gdzieś niedaleko West Hollywood. To miejsce ma swój dobrze wyczuwalny klimat. Zapewne udziela się on wszystkim ćwiczącym, ponieważ niczym doskonale wyćwiczona orkiestra wygrywają równą melodię żelazem. Dół – góra. Wdech – wydech. Selfie w lustrze i plotek o rozstaniu instagramowych celebrytów nie uświadczono. „Świetne miejsce” – szybko recenzuję w myślach obiekt.
Nikogo nie rusza także, że najmłodszy syn Clinta Eastwooda pompuje plecy dosłownie dwa kroki dalej. Wspomniany właśnie zabiera się za kolejną serię podciągania. To właściwie kalka poprzedniej. Scott wykonuje powtórzenia aż do upadku mięśniowego i opada na kolana, ciężko oddychając.
Dochodzę do wniosku, że w przypadku tego gościa nie ma mowy o czymś takim, jak trening pokazowy na potrzeby sesji zdjęciowej. Gdy jakąś godzinę później ruszamy z parkingu siłowni, po raz pierwszy wymieniamy kilka zdań. Wyraźnie zadowolony z porządnego treningu Eastwood zaczyna od opisania mi kilku zasad, którymi kieruje się w życiu. Reguł, które nazywa Kodeksem Eastwoodów.
„Cokolwiek robisz, rób to na sto procent. Dajesz z siebie wszystko za każdym razem. Zrób daną rzecz najlepiej, jak potrafisz, a potem przejdź do kolejnej” – wyjaśnia Eastwood. Błahe? Zaryzykuję stwierdzenie, że w kwestii jego treningu ta zasada sprawdza się niemal doskonale. „Bądź uczciwy. Nie zdradzaj ludzi, nie nadużywaj ich zaufania. Rób swoje, nie jęcz i nie narzekaj, że Ci ciężko” – uzupełnia życiowe credo Scott.
Luzak
Gdy toczymy się spokojnie przez Sunset Boulevard w Los Angeles, Eastwood zaczyna opowieść o swojej sześcioletniej przygodzie z jiu-jitsu, ale nagle przerywa w połowie zdania. Podnoszę głowę z notatek i powód staje się wspaniale oczywisty. Dwie atrakcyjne dziewczyny na chodniku jakieś 20 metrów od nas postanowiły wybrać się na przechadzkę najsłynniejszym bulwarem w LA.
W zdecydowanej większości przypadków, gdy czarny Cadillac Escalade zatrzymuje się przy chodniku, nie wychyla się z niego gwiazda kina i nie rzuca beztrosko: „Hej, dziewczyny”. To pewnie dlatego chwilę później zostawiamy za sobą piszczące dwudziestolatki, które będą miały o czym opowiadać znajomym przez najbliższe kilka miesięcy.
„Życie jest piękne” – rzuca beztrosko mój sławny szofer. No co Ty nie powiesz? „Obecnie nie mam dziewczyny – dodaje. – Wszystko dzieje się swoim rytmem, a ja podchodzę do tego bardzo na luzie”. Jeśli chodzi o podejście do życia, trafiłem chyba na jednego z większych luzaków w Hollywood.
Gadamy trochę o sztukach walki, surfingu, triathlonie, crossficie i łowiectwie podwodnym, ale dopiero po tej solidnej słownej rozgrzewce Scott decyduje się zaserwować mi prawdziwe konkrety dotyczące swojej kariery. Jak się okazuje, nawet dla nieźle wyglądającego i nieprzeciętnie wyluzowanego faceta z solidnym dorobkiem filmowym hollywoodzki biznes bywał w przeszłości okrutny.
W talent syna słynnego Clinta wątpiło mnóstwo osób, a wiele otwarcie życzyło mu porażki. Nazwisko rzecz jasna otwierało drzwi, ale poważne oferty nie przychodziły latami. Młody Eastwood miał przed sobą długą podróż, podczas której dorastał stopniowo do legendy swego wybitnego ojca.
„Przyjeżdżałem na przesłuchania, chciałem pracować, pokazać, na co mnie stać, ale nikt nie brał mnie na poważnie. Wszyscy zbywali mnie machnięciem ręki i czymś w stylu: »Nie baw się w aktora. Jesteś synem Clinta, ale to wszystko« – wspomina. – Sporo ludzi nadal myśli w ten sposób. W pewnym momencie ja również zwątpiłem i byłem przekonany, że już długo nie pociągnę. Ale ostatnio nie jest źle”.
Najnowsza część „Szybkich i wściekłych” wjechała do kin ładnych kilka tygodni temu, ale nadal nie cichną głosy, że to jedna z lepszych części franczyzy. Jeśli plany nie ulegną zmianie, to w 2018 roku obejrzymy Scotta chociażby za sterami wielkiego robota w sequelu „Pacific Rim”. Będzie się działo!
Zobacz również, co do powiedzenia o życiu i karierze miał Paul Walker, nieżyjący już gwiazdor "Szybkich i wściekłych".
Komentarze