Recenzja serialu "Wiedźmin" - świetne fantasy, średni Wiedźmin

Długo czekaliśmy na premierę "Wiedźmina" i drżeliśmy, czy Netflix nie schrzani koncertowo naszej narodowej epopei fantasy. No i nie schrzanił, ale też nie wyniósł jej na filmowy Olimp. Jest dobrze, ale mogło być lepiej. 

mat. prasowe Netflix

Przed jakąkolwiek oceną nowego Wiedźmina trzeba jasno powiedzieć, że zupełnie inaczej na przygody Geralta spojrzą niedzielni fani fantastyki, a inaczej miłośnicy prozy Sapkowskiego. Patrząc z punktu widzenia tych pierwszych, będzie to kawał dobrego kina fantasy, dodatkowo w całkiem świeżym wydaniu. Dla tych drugich cała produkcja może jednak być nieco rozczarowująca. Pytanie tylko, czy to z powodu rozdmuchanego do granic możliwości balonika własnych oczekiwań i wyobrażeń. Moim zdaniem - tak. Z drugiej strony twórcy nie uniknęli błędów. Czasem sporych. Ale po kolei.

Dużą "zasługę" w kreowaniu wyśrubowanych wyobrażeń milionów ludzi czekających na ekranowe przygody Geralta miała "Gra o Tron". To właśnie saga HBO przed kilkoma laty wskrzesiła popyt na wysokobudżetowe fantasy. Idę o zakład, że finansowy sukces Lannisterów, Starków i spółki miał duży wpływ na podjęcie decyzji o wejściu Netfliksa w świat "Wiedźmina". 

Tyle tylko, że "Wiedźmin" nie jest "Grą o Tron 2.0". Owszem, jest blisko. Obydwa tytuły pokazują nam brutalną wersję fantasy, w której uniwersum magii i wielkich herosów jest plugawe, nienawistne i odpychające wszystko, co inne. Ekranizacja powieści George'a R. R. Martina jest jednak wizją wielkich wojen, starć i zagłady całych rodów, dynastii. Teatrem dla dziesiątek pierwszoplanowych postaci. Sapkowski, przynajmniej w opowiadaniach, trzyma się bardziej kameralnej konwencji, intymnej chciałoby się rzec, opowieści drogi, w której na świat patrzymy oczami jednego bohatera - Geralta. To główna i fundamentalna różnica pomiędzy tymi widowiskami i należy o tym pamiętać. To zupełnie odmienne podejście.

Jasne, są podobieństwa. Wojna Nilfgaardu z Północą, zupełnie jak u Martina, jest w serialu mocno zaakcentowana, obecna. Ale nadal jest tłem. Jej polityczny wynik obchodzi widza nieco mniej. Nie przywiązujemy się do tego, kto zasiądzie na tronie, niezależnie od metalu, z którego został wykonany. 

Okej, skoro mamy już za sobą wyjaśnienie, czym nowy wiedźmin nie jest, spróbujmy wypunktować, czym jest i czy jest tym, czym być powinien.

Klimat

Słowo wymawiane przez polskich fanów sagi w każdej konfiguracji i do znudzenia. Miał być słowiański, słomiany, trochę przyciężki. Dramat z domieszką humoru z brodą. Najlepiej, jakby został magicznie wycięty z trzeciej części gier o przygodach wiedźmina i przeniesiony na ekran. Każdy racjonalny fan wiedział jednak, że o żadnym wycinaniu nie mogło być mowy, bo twórcy serialu wzorowali się na książkach, nie grze. Mimo to ten zakurzony obraz wiedźmińskiego szlaku jest w produkcji wyczuwalny. 

Karczmy są brudne i zapchlone. Krasnoludy grubiańskie, ludzie chciwi, a mięcho lata w dialogach dość często. Co prawda "fuck" to nie nasza soczysta "kurwa", ale i tak nie jest źle. Słowiańską słomę też wypatrzycie. Może nie jest to dawka, która zadowoli geraltowych purystów, którzy po zamknięciu powiek mają przed oczami obraz zabiedzonego Velen z gry, ale jest. I trzeba to przynajmniej częściowo zrozumieć. Serial nie powstał dla polskich fanów, ani też dla fanów gier. On powstał dla wszystkich. Nooo, może nie dla dzieci. 

Dwa nagie miecze

Z których tylko jeden sterczy Geraltowi za plecami. Drugi, zgodnie z książkowym pierwowzorem, przytroczony jest do siodła. Zarówno jednym jak i drugim wiedźmin fechtuje jednak wyśmienicie. Już pierwszy odcinek i pojedynek z Renfri pokazał, jak powinna wyglądać walka kogoś, kto od małego zajmuje się doskonaleniem sztuki zabijania. Było efektownie, było dynamicznie, było krwawo. W trakcie oglądania zachodziłem w głowę, czy to nie jest przypadkiem jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy, pojedynek na miecze, jaki kiedykolwiek widziałem na ekranie. Hektor z Achillesem mogą się schować, a starcie Jamiego Lannistera z Nedem Starkiem wyglądało na tle sekwencji ciosów Geralta jak pojedynek geriatrów. Tak, walki z użyciem broni białej to zdecydowanie mocna część "Wiedźmina". 

Odbiór zmienia się nieco, kiedy spojrzymy na większe batalie. Tutaj nie jest tak różowo. Militaria, liczba statystów, lokacje, czy wreszcie sceny batalistyczne - to wszystko wygląda po prostu... biednie. W finałowym odcinku serialu, w którym mamy okazję oglądać Bitwę o Wzgórze Sodden, a w której według prozy Sapkowskiego wzięło udział grubo ponad 100 tys. wojowników, wygląda to raczej na łupieski atak na nic nie znaczący pograniczny posterunek, aniżeli na inwazję największego mocarstwa świata wiedźmina - Nilfgaardu - na połączone siły kilku królestw Północy.

No właśnie, à propos Nilfgaardu to mam do twórców trochę żalu o przedstawienie tego ekspansywnego cesarstwa jako państwa fanatycznych, barbarzyńskich najeźdźców, którym na ekranie bliżej do dżihadystów, niż doskonałej zaciężnej armii pod dowództwem wyśmienitego polityka i wodza - Emhyra. Ale to ja.

Muzyka

Tutaj jest po prostu świetnie. Muzyka nie drażni, pojawia się dokładnie wtedy, kiedy trzeba zbudować nastrój i podkreślić wybrzmienie konkretnych scen. Jest umiejętnie wbudowana w fabułę i po prostu wpada w ucho. Nawet fani legendarnej już ścieżki dźwiękowej z gry mogą czuć satysfakcję, bo dobrze się tego słucha. Nie wiem, czy aż tak dobrze, by stała się popularna nawet w oderwaniu od serialu, ale w parze z obrazem tworzy spójny spektakl. Moim zdaniem obok Cavilla najbardziej solidny punkt produkcji. 

Seks

Rozochoconym "Grą o Tron" miłośnikom pikantnych scen akcji radzę wstrzymać konie. Jest tu trochę erotyki, umiejętnie serwowanej, ale bardzo daleko pod tym względem do poziomu wyskakującego zewsząd kobiecego biustu, który mogliśmy podziwiać w co drugiej scenie serialu o Westeros. Czy to zaleta, czy wada, oceńcie sami. Dla mnie to optymalna dawka nagości. Pamiętajmy też, że cała ta masa seksualnej frywolności w "Grze o Tron" rozkładała się na naprawdę sporą liczbę postaci. Gdyby podobne ilości scen łóżkowych upchnąć w tych ośmiu odcinkach "Wiedźmina" i złożyć je na barkach (i nie tylko) Geralta i Jaskra, wyszłoby, że w drugim sezonie będą oni walczył z syfillisem i/lub kiłą, nie potworami. 

Geralt i spółka

Zacznijmy od naszego okładkowicza. W styczniowym numerze jeszcze przed premierą napisałem, że jeśli serial nie wypali, na pewno powodem nie będzie Henry Cavill. I miałem rację. Aktor, który prywatnie przeczytał sagę Andrzeja Sapkowskiego i zagrywał się w gry o wiedźminie, jest jednym z najmocniejszych punktów swojej drużyny. Widać gołym okiem, że facet rozumie, jaki Geralt powinien być i potrafi pokazuje to na ekranie. Mówi niewiele, ale nawet nie mówiąc, umie perfekcyjnie oddać szorstkość Geralta, jego wyobcowanie i niechęć do otwarcia się na świat i innych ludzi. Zwłaszcza ludzi. Przy jego nazwisku stawiamy też duży plus za sceny walki. Udźwignął to chłop i nawet jego westernowy podbródek nie drażni oka. 

Reszta aktorskiej braci też spisała się całkiem, całkiem. Wyróżniłbym tu Joeya Bateya, który naprawdę dobrze odgrywa niesforność i nieporadność Jaskra. Na początku wydawało mi się, że aktor przesadził i przerysował nieco swoją postać. Był irytujący. W niektórych scenach było go za dużo. Ale czy właśnie nie taki był zachłyśnięty sobą bard? Czy to nie on przypadkiem zawsze i wszędzie nie dążył do bycia w centrum atencji i zainteresowania? Jego sceny z Geraltem przypominają trochę Osła i Shreka. W tej ekranowej relacji jest potencjał i mam nadzieję, że filmowcy go nie zmarnują. Bo jest tam przestrzeń na humor, męską szczerość i szczyptę filozofii. 

Nie mogę jedynie przekonać się do Yennefer. Anya Chalotra, która wciela się w jej postać, jest trochę za mało władcza, arogancka. Niewystarczający jest w niej pierwiastek samicy alfa, którą bez wątpienia książkowa Yennefer była. Za to jeśli mielibyśmy przyznawać punkty za zgodność wizji twórców z własnymi wyobrażeniami postaci, Myszowór i Ciri dostaliby najwyższe noty. Czytając sagę, wyobrażałem sobie praktycznie takie same twarze, jakie pokazał mi Netflix. 

Fabuła

Różni się od tej książkowej. Fani znajdą skróty i uproszczenia, których zapewne nie polubią. I tutaj trzeba przymknąć oko. Scenariusz to nie książka i czasem konieczne jest spłycenie wątków, czy ograniczenie ich ilości. Całość się jednak broni, a po obejrzeniu ostatniego odcinka mamy dobry ogląd na historię Geralta i Ciri oraz rolę Yen w życiu wiedźmina. Jest też miejsce na dobrze znane nam z kart książek teksty o mniejszym źle, wybory moralne, przeznaczenie i wszystkie inne około wiedźmińskie tematy. Może tylko Płotki za mało. Ale to znowu tylko ja.

A co się nie broni? 

Czasem trudne do wytłumaczenia interpretacje postaci i zdarzeń, których nijak nie da się pogodzić z wyobrażaniami z książek. Weźmy takiego Foltesta. Netlix ukazał go jako podstarzałego faceta, który ma problem z utrzymaniem właściwej masy ciała i łap z dala od cnoty własnej siostry. Bez charyzmy, bez autorytetu, bez szlachetnego profilu. Wygląda jak prowincjonalny wielmoża spod biednej granicy na jakimś zadupiu, nie jak "pan Temerii, Pontaru, Mahakamu i Sodden". Dlaczego? Przecież tego nie można tłumaczyć budżetem. Ktoś tak wybrał aktora, tak kazał mu zagrać i tak ukazał go na ekranie. Trudne do przełknięcia dla fanów.  

Twórcom zabrakło też odpowiedniej skali i ten problem powtarza się kilka razy. Dwór Foltesta, inwazja Nilfgaardu, czarodzieje, rzeź Cintry, a nawet potwory - aż prosi się o trochę rozmachu, którego jednak nie zobaczyliśmy lub widzieliśmy go zbyt rzadko. Zabrakło właśnie hollywoodzkiej epickości i pompatyczności, o którą jeszcze niedawno mocno się obawiano. Nie bójmy się tego napisać - zabrakło po prostu kasy. Nie wszystko jednak stracone. Kto pamięta, jak wyglądał pierwszy sezon "Gry o Tron", ten wie, o co mi chodzi. 

Podsumowanie

Czy nowy "Wiedźmin" to dobry serial osadzony w realiach medieval fantasy? Jak najbardziej. To kawał fajnej rozrywki, która wciąga i bawi. Jest tu wszystko, co fani fantasy lubią i szanują. Nawet smoka nie zabrakło, choć ten konkretny raczej wywołałby uśmiech politowania na pyskach Drogona, Viseriona i Rheagala, jeśli już trzymamy się porównań do GoT. To było udanych osiem odcinków. Nie było zmuszania się do kolejnych epizodów na potrzebę tej recenzji. Nie było oglądania na siłę.

Czy jednak Netflix dał nam "Wiedźmina", na którego czekaliśmy? Nie do końca. Owszem, sam Cavill to Geralt z krwi i kości. Zdał egzamin celująco. Facet posunął się nawet do obniżenia głosu i sprawił, że słuchając go nie tęskni się za głosem Jacka Rozenka z gry, a to nie jest łatwa sztuka. Można więc powiedzieć, że najważniejsze się udało. Niestety w tej fantastycznej serii opowiadań zabrakło iście fantastycznego rozmachu.  Na szczęście to można poprawić. Czekamy na więcej i na większy budżet. 

Zobacz również:
REKLAMA