Zagrajmy od samego początku w otwarte karty: Wiedźmin wracający w drugim sezonie serialu Netflixa to Wiedźmin ulepiony na nowo, który tylko częściowo i bardzo wybiórczo czerpie z uniwersum stworzonego przez Andrzeja Sapkowskiego. To z całą pewnością nie jest ani ekranizacja, ani adaptacja.
Mało tego, stosując literacką analogię, to nawet nie parafraza, gdyż słownikowa definicja parafrazy podaje, że jest to swobodna przeróbka tekstu lub tłumaczenia, która rozwija lub modyfikuje treść oryginału, zachowując jednak jego zasadniczy sens. Nowy Wiedźmin na pewno swobodnie rozwija i modyfikuje treść oryginalnej sagi, gorzej jednak z zachowaniem zasadniczego sensu.
Jestem świadomy faktu, że filmowcy, mając za zadanie przeniesienie akcji z kart książek na plan zdjęciowy, muszą upraszczać, przeinaczać, omijać niewygodne kwestie, prowadzić narrację nieco inną ścieżką. Oczywistość. To, co pisarz w sposób spójny i logiczny wyjaśni kilkudziesięcioma stronami powieści, reżyser musi streścić w kilku scenach. Pisarza ogranicza wyobraźnia, producentów wiele innych rzeczy, z budżetem na czele. Dlatego zmian przy wszelkiej maści ekranizacjach spodziewać się po prostu trzeba.
Znamy zresztą wiele takich bardzo udanych zabiegów i to w świecie fantasy. Przecież w stworzonym przez Petera Jacksona "Władcy Pierścieni" szarża na polach Pelennoru, jeden z kulminacyjnych momentów całej trylogii, wyglądała zgoła odmiennie niż w książkowym pierwowzorze. Wiele stamtąd wycięto, wiele przemilczano. Skupiono się na najbardziej efektownym momencie i oddano go wręcz ka-pi-tal-nie. Jacksonowi udało się stworzyć bitewną sekwencję, która stała się jedną z najbardziej ikonicznych scen w historii kina.
W serialowej "Grze o Tron" też zdecydowano się pominąć wiele kluczowych postaci z książek, w tym "Młodego gryfa" aka Aegona Targaryena, który miał o wiele mocniejsze prawo do Żelaznego Tronu niż białowłosa Danka. Brutalne wycięcie, na którym serial skorzystał (spartaczenie zakończenia to już zupełnie inna kwestia).
Widać jak na dłoni, że jak się chce, to można kombinować z książkowymi fantasy i to całkiem sporo, nie zmieniając przy tym głównej osi fabularnej, i na końcu wyjść na swoje. Po prostu trzeba umiejętnie żonglować uszczuplaniem i wzbogacaniem fabuły. Umiejętnie to słowo klucz.
W obu powyższych przypadkach, a przykładów oczywiście jest więcej, zachowano dobre proporcje pomiędzy zadowoleniem fanów twardego książkowego kanonu, a zdynamizowaniem akcji i przedstawieniem danego uniwersum fantasy niedzielnemu odbiorcy, który niekoniecznie zna wszystkie jego nuanse.
Lauren Schmidt Hissrich i spółka postanowili pożonglować, pokombinować i pobawić się bardzo, ale to bardzo. Postanowiono zagrać va banque, napisać to wszystko w zasadzie od nowa. Rozstawić nowe bierki na wiedźmińskiej szachownicy. Scenariusz "dwójki" tylko czasami spotyka się z prozą Sapkowskiego, a jego najlepsze momenty to te, w których idą ramię w ramię.
Oglądamy nowe postaci, ich motywacje, relacje między nimi, nieistniejące w sadze wątki, nie widzimy zaś tych, które nakreślił Sapkowski swoim zręcznym piórem. Do góry nogami wywrócono nawet koncepcję powstania całego wiedźmińskiego uniwersum opartą na koniunkcji sfer.
Vesemir pałający niezdrową chęcią wskrzeszenia morderczego rytuału produkcji nowych wiedźminów, pozbawiona mocy Yennefer, która w zasadzie porywa Ciri spod opiekuńczego ramienia Geralta, córy Koryntu wesoło chichoczące w murach Kaer Morhhen, Ciri opętana przez pradawnego demona i mordująca śpiących w swoim siedliszczu wiedźminów, których zresztą i tak nie powinno tam być. Eskela i jego wątek z litości pominę. Czy to było konieczne?
Zdarzyły się też naiwne scenariuszowe wpadki, które trudno wytłumaczyć na tym poziomie. Fringilla Vigo, czarodziejka na usługach absolutystycznego cesarza Nilfgaardu, który znany jest z tego (i przedstawiany w ten sposób w serialu), że swoich magów krótko trzyma na smyczy i wie wszystko o wszystkich, przeprowadza tuż pod jego okiem, w dopiero co podbitej Cintrze, krwawy zamach stanu, mordując przy tym dość efektownie skonfliktowanych z nią nilfgaardzkich oficerów, przekonana, że to się może udać. Samo cesarstwo nadal bardziej przypomina państwo prowadzące religijny dżihad, aniżeli ekspansywne mocarstwo realizujące podbój obliczony na zyski w twardej walucie, choć akurat jest z tym lepiej niż w pierwszym sezonie.
Triss Merigold w Kaer Morhen. Czarodziejka przybywa do zamczyska specjalnie dla Ciri i doskonale wie, że cała ekipa Geralta łamie sobie głowy nad pochodzeniem tajemniczej mocy Ciri i wszystkim, co związane z jej historią, przypomina sobie o całkowicie bezpiecznym, tajemniczym rytuale zagłębiającym się w samo jądro jaźni dopiero w sytuacji, gdy Lwiątko z Cintry decyduje się zaryzykować swoje życie podczas przemiany w wiedźminkę. Leo, why?
Kłuje w oczy dość niesprawiedliwe potraktowanie, ponownie (pozdrawiamy Foltesta), niektórych postaci pobocznych, jak choćby Vizimira Redańskiego, którego serialowa wersja jest gnuśnym władyką bez chęci faktycznego rządzenia własnym państwem, zaś książkowy Vizimir nie dość, że był kumatym gościem i potężnym monarchą, to jeszcze przewodził przecież antynilfgaardzkiej koalicji, obejmując komendę nad wszystkimi wojskami Nordlingów w bitwie pod Sodden. Czy ten zabieg miał na celu pokazanie kontrastu pomiędzy przenikliwym Dijkstrą a nieudolnym królem Redanii?
Francesca Findabar, potężna wiedząca, której bały się i podziwiały inne czarodziejki, dostojna elficka królowa i najpiękniejsza kobieta wiedźmińskiego świata została zredukowana do emocjonalnego pionka w rękach nilfgaardzkich i redańskich polityków.
I czy każdy czarodziej może się tak po prostu teleportować do Aretuzy, w tym do prywatnych komnat Tissaii de Vries? Do Kaer Morhen, ruin zamku pełnych żywych maszyn do zabijania, które co nieco o magii wiedzą, także? Wyliczać można dalej. To są błędy stricte logiczne, scenariuszowe chodzenie na skróty, niedbałość o szczegóły.
Przedstawienie elfów i krasnoludów śmieszy, ale to już wiemy od dwóch lat.
Pozostaje zadać pytanie, dlaczego scenarzyści nowego Wiedźmina postąpili w ten sposób? Czy uznali, że książka jest zbyt nudna i trzeba nieco podkręcić tempo i namieszać? A może uwierzyli w to, że wymyślą historię lepszą niż oryginał? Trudno oczywiście zgadywać, jaki był cel, ale można za to ocenić efekt, który, delikatnie rzecz ujmując, jest po prostu mizerny.
Nie można nie odnieść wrażenia, że cały projekt byłby dużo lepszy, gdyby trzymano się sztywno linii fabularnej opowiadań i sagi. Świadczą o tym odcinki otwierające pierwszy i drugi sezon, które jako jedyne mają dużą zawartość sapkowskiej wiedźminowatości. I jako jedyne ogląda się naprawdę przyjemnie, bez większych zastrzeżeń. Czy nie można było iść tą drogą?
Osobną kwestia jest gra aktorska, która czasami jest bardzo dobra (Henry Cavil jako Geralt, Joey Batey w roli jaskra, Anya Chalotra w swojej interpretacji Yennefer), czasami niezła (Freya Allan wcielająca się w postać Ciri), a czasami mocno przeciętna (Anna Shaffer grająca Triss). Aktorsko serial wygląda najlepiej, kiedy na ekranie pojawia się czwórka głównych bohaterów. W scenach i wątkach pobocznych wieje nuda.
W drugim szeregu nie ma nikogo, kto wypełniłby swoją osobowością ekran, kiedy Ci z pierwszego szeregu akurat są zajęci ratowaniem świata. Mały plusik można postawić przy Eamonie Farrenie, serialowym Cahirze, który gra fanatycznego oficera nilfgaardzkiej armii, jednak tylko wtedy, kiedy na chwilę zapomnimy, jak bardzo ta postać nie jest sobą. Być może Bart Edwards, któremu przypadło w udziale trudne zadanie zagrania cesarza Emhyra var Emreisa, Białego Płomienia Tańczącego na Kurhanach Wrogów, udźwignie swoja rolę. Na razie jednak było go na ekranie zbyt mało, żeby to oceniać. Płotka przyzwyczaiła nas już do genialnych występów.
In plus należy zapisać efektowane sceny walki, które naprawdę mogą się podobać. Zwłaszcza momenty, kiedy Geralt umiejętnie łączy ze sobą sztukę fechtunku z wykorzystaniem wiedźmińskich znaków. Widać, że chłop zna się na swoim fachu.
Z drugiej zaś strony i na tej płaszczyźnie pojawiły się błędy logiczne. Czy dwa quasibazyliszki z finałowej walki wrzucone pomiędzy kilkunastu najlepszych zabójców potworów w ich własnym domu nie zostałyby rozsiekane na kawałeczki w mgnieniu oka? Tymczasem w serialu radziły sobie całkiem dobrze, mopując biednymi wiedźminami podłogę. Vesemir i spółka dostają dwóję na szynach z zabijania potworów.
Lokacje i kostiumy też wyglądają całkiem, całkiem, choć trudno pozbyć się wrażenia, że to wszystko jest zbyt ładne, zbyt świeże. Brakuje tu pyłu z wiedźminskiego szlaku, brudu, błota i krwi. Bawi też trochę nadzwyczajna odporność na zimno Geralta i Ciri ukazana w pierwszym odcinku, kiedy wszechobecny śnieg i mróz nie robią na nich żadnego wrażenia. Być może jednak czepiam się na wyrost detali.
Słowo podsumowania? Nie udał się ten nowy Wiedźmin, oj, nie udał. Epizody z Renfri i Nivellenem oraz, w mniejszym stopniu, odcinek o zapoznaniu się Geralta z Yennefer z pierwszej serii pokazują, jak dobrze mogło to wszystko wyglądać, gdyby tylko trzymać się konwencji z książek. Szkoda, wielka szkoda.
Oczywiście jestem w stanie uwierzyć, i to nawet bez nadmiernego wysiłku, że ta wersja Wiedźmina przypadła komuś do gustu. Największy poklask serial zbierze zapewne wśród widzów, którzy ze światem wiedźminów i czarodziejów do tej pory się nie zetknęli. Będą oni zachodzić w głowę, o co chodzi wiedźminomaniakom, przecież nie jest tak źle. Są potwory, jest magia, jest trochę humoru. Nie mają oni bowiem w głowie wszystkich dość mocno obciążających twórców serialu porównań.
Buszując po internetowych forach i biorąc udział w wielu dyskusjach, śmiało mogę napisać, że powszechną opinią wśród wiedźminowych purystów jest pogląd, że twórcy się ostro zagalopowali i naruszyli nietykalne sacrum fabularne. To nie był remont generalny niszczejącej rudery, a wyburzanie pięknej, stuletniej kamienicy, żeby postawić na jej miejscu nowoczesny apartamentowiec. Co gorsza, tych zmian chyba nie da się już raczej odkręcić.
Świat wiedźmina w swojej oryginalnej wersji miał w sobie olbrzymi potencjał, który, moim skromnym zdaniem, nie został wykorzystany. Gorzko się na to wszystko patrzy oczami fana. Drugi sezon przygód legendarnego zabójcy potworów to średnie fantasy i kiepski wiedźmin.