Piękna baśń - recenzja gry The Last Guardian

Tę grę należałoby pokazać wszystkim sceptykom, którzy wirtualną rozrywkę uważają za co najmniej niemądrą. Wszystkim, którzy w tym całym skakaniu, strzelaniu, skradaniu się, może i jeżdżeniu samochodami – wszystkim, którzy nie widzą w tym nic wartościowego. Którzy twierdzą, że gry to tylko przemoc i pornografia. Którzy pewni są, że doświadczenia zdobyte w grach przekładają się na tzw. rzeczywistość. Zresztą po zagraniu w The Last Guardian ci ostatni przestaną być temu tak bardzo przeciwni.

Fot. Producent

Bo The Last Guardian to coś więcej niż gra wideo. To małe dzieło sztuki, perełka wśród setek wychodzących każdego roku tytułów. Sygnał wysłany z wirtualnego świata, że on też potrafi być piękny, potrafi zachwycać, wzruszać i zmieniać postawy. To w końcu niesamowita, baśniowa opowieść o przyjaźni, może nawet bezwarunkowej miłości, jaką dziecko jest w stanie obdarzyć zwierzę (i, rzecz jasna, odwrotnie). Jednak po kolei. I z zastrzeżeniem, że The Last Guardian nie jest doskonały.

Budzisz się jako mały chłopiec w czymś na kształt jaskini. Nie do końca wiesz, co to za miejsce, szybko jednak przestaje Cię to interesować, bo zdajesz sobie sprawę z tego, że nie jesteś sam. Tuż obok znajduje się uwięziona bestia, która przypomina krzyżówkę psa, kota i kury. Czyli jest jednocześnie śmieszna, piękna i straszna. I ranna.

Ty jesteś dzieckiem – nic więc dziwnego, że pierwsze, co przychodzi Ci do głowy, to wyjąć tkwiące w niej włócznie, a następnie zwierzę nakarmić. Szybko też, nie zważając na ewentualne niebezpieczeństwo, chcesz je pogłaskać.

Tak zaczyna się wasza wspólna droga, której głównym celem niemal natychmiast przestanie być ucieczka z tajemniczych ruin. Ważniejsza okaże się więź, każda wspólnie spędzona chwila. Przeskakiwanie z jednej skalnej półki na drugą czy walka z kamiennymi posągami będzie niczym, gdy zestawi się je z sytuacjami, w których tylko dotyk dziecka uspokoi rozjuszone zwierzę, albo gdy bestia zaryzykuje wszystko, by go obronić.

Dojdzie do tego wydawanie komend, a nawet nauka cierpliwości, gdy bohater będzie chciał ruszyć już dalej, jednak wygrają drapanie czy tarzanie się w sadzawce. Takich momentów w The Last Guardian jest mnóstwo, a każdy potrafi cholernie wzruszyć.

Fot. Wydawca 

Cała rozgrywka opiera się w zasadzie na znajdowaniu sposobu na wydostanie się z kolejnych lokacji. Czasami trzeba się na coś wspiąć, czasami przeskoczyć, pociągnąć za dźwignię. Nie byłoby to wszystko możliwe, gdyby nie bestia. Trico – zdradzę w końcu jej imię ­­– jest tu niezbędna. A przez programistów obdarzona niebywałą sztuczną inteligencją, która sprawia, że łatwo zapomnieć, iż ma się do czynienia z wytworem cudzej wyobraźni i zaczyna traktować ją jak własnego zwierzaka.

Przy tym wszystkim trzeba przyznać, że przeskakiwanie kolejnych przeszkód jest trochę nużące, tego jest po prostu odrobinę zbyt wiele. Gra na pewno zyskałaby, gdyby ją skrócić. Zwłaszcza że byłby to dobry argument, by jeszcze częściej w kluczowych momentach uruchamiać świetną ścieżkę dźwiękową i głos narratora (który mówi po japońsku!).

Po The Last Guardian widać też, że to projekt, który powstawał 10 lat i stosuje czasami rozwiązania jeszcze z początków prac produkcyjnych. Momentami kuleje praca kamery, dokładność w sterowaniu bywa dyskusyjna, a grafika pożądających fotorealizmu może rozczarować. Tylko na koniec okazuje się, że to tylko detale, które nie zmieniają obrazu całości. Oby więcej takich gier.

Zobacz również:
REKLAMA