W każdym pieniła się rwąca, górska rzeka, każdy był dobitnym dowodem, że Szwajcaria słusznie nazywana jest mekką kanioningu – ekstremalnego sportu będącego połączeniem wspinaczki, pływania, nurkowania i skoków. „Odpoczywaliśmy po pokonaniu kolejnego kanionu i graliśmy w Quizomanię” – wspomina Dariusz Pachut, ratownik medyczny z Krakowa.
W pewnym momencie padło pytanie o najwyższy wodospad na świecie. W zabawie brali udział fachowcy, więc z odpowiedzią nie było problemu. Istotniejsze jest jednak to, jaki efekt wywołało pojawienie się pytania. Partnerem wieczoru była wiśniówka i w sumie mogła mieć pewien wpływ na to, co wydarzyło się później.
Nie wyciągajmy jednak pochopnych wniosków – w końcu ekipa siedząca w pokoju to ludzie, którzy do podjęcia rękawicy nie potrzebują zewnętrznej motywacji. Dowody? Opisy wszystkich jej członków zajęłyby cały tekst, powiemy więc tylko, że sam Pachut to instruktor ratownictwa klasycznego, jaskiniowego i z powietrza, instruktor strzelania, pasjonat kajakarstwa górskiego, raftingu, kanioningu i wspinaczki lodowej, skoczek spadochronowy, płetwonurek, no i mistrz Polski w brazylijskim ju-jitsu.
ZOBACZ: 25 wakacyjnych męskich wypraw
W tym układzie naturalne wydaje się, że zaraz po pytaniu o najwyższy wodospad świata padła propozycja, żeby zjechać z niego na linach. Początkową euforię zgasił nieco wujek Google, który pomógł błyskawicznie ustalić, że ktoś już tego dokonał. Stawka automatycznie poszła w górę: „W takim razie pokonajmy dziesięć najwyższych wodospadów świata”. Jasne, spoko, czemu nie.
Faza planowania
Od wieczoru w Szwajcarii do chwili, gdy ekipa Slide-Challenge (slide-challenge.com), bo pod taką nazwą ekspedycja zaprezentowała się światu, zapakowała się do samolotu lecącego do Wenezueli, minął ponad rok. „Na szczęście w internecie dostępnych jest sporo informacji na temat ściany Auyan Tepui, czyli Diabelskiej Góry, po której spływają wody Salto Angel, mogliśmy więc dość łatwo zaplanować linię zjazdu.
Przebiegała mniej więcej w odległości 10-50 m od strugi wody. Bliżej się nie da z powodu masy pyłu wodnego, który odcina dopływ tlenu i można się w nim utopić” – objaśnia Dariusz Pachut. Okazało się, że o wiele większym wyzwaniem od zaplanowania linii zjazdu po kilometrowej ścianie jest logistyczne ogarnięcie ekspedycji prowadzącej na jej szczyt. Auyan Tepui znajduje się na wschodzie Wenezueli, w Parku Narodowym Canaima, zajmującym mniej więcej obszar wielkości Belgii. Podróż przez ten obszar na własną rękę nie wchodziła w grę, potrzebny był lokalny przewodnik.
„Napisaliśmy dziesiątki e-maili, aby znaleźć właściwą osobę, i w końcu trafi liśmy na Yupiego, wenezuelskiego wspinacza, który podjął się dostarczyć nas bezpiecznie na szczyt Diabelskiej Góry” – mówi Pachut. Mimo tego sukcesu, los wyprawy nie był przesądzony. Wszyscy miejscowi, z którymi kontaktowała się ekipa, odradzali wyjazd ze względu na skrajnie niebezpieczną sytuację w Wenezueli, stojącej na skraju wojny domowej.
„Siedzieliśmy już praktycznie na plecakach, a mimo to nie byliśmy pewni, czy wylecimy. Lot był oznaczony czerwonym alertem, co oznaczało, że może zostać odwołany w ostatniej chwili. Sami nie byliśmy pewni, czy ruszać, ale otuchy dodawał fakt, że uzyskaliśmy status wyprawy narodowej, z którym wiązało się wsparcie polskiego konsula oraz Interpolu” – Pachut nie ukrywa, że ostatnie chwile przed lotem były nerwowe. Ostatnią barierą do pokonania było lotnisko w Caracas. Ekipa, nie dość, że była wyposażona w zakazane drony, to jeszcze przez resztę sprzętu fotograficznego i filmowego na kilometr pachniała dziennikarzami, którzy najprawdopodobniej nie zostaliby wpuszczeni do kraju.
PRZECZYTAJ: Jak wybrać i spakować plecak na wyprawę?
„Sprzęt rozłożyliśmy i podzieliliśmy między siebie, udawaliśmy zwykłych turystów. Staliśmy w kolejce osobno, ale i tak byliśmy jedynymi białymi, więc nie było trudno nas wyłuskać. Trafiliśmy w łapy sześciu smutnych panów w garniturach, którzy maglowali nas po hiszpańsku. Czarno to wszystko widzieliśmy, ale na szczęście kiedy wezwano anglojęzyczne wsparcie, okazało się, że to właśnie Interpol, który miał nas wspierać. I dzięki niemu ostatecznie wpuszczono nas do Wenezueli” – wspomina Pachut.