Kończę oglądać na Youtube chyba dziesiątą kompilację z najlepszymi zagraniami Michaela Jordana i dziesiąty raz zbieram szczękę z podłogi.
Zaczynam rozumieć, dlaczego zdecydowana większość moich T-shirtów, które tata przywiózł ze Stanów Zjednoczonych pod koniec lat 90., miała na klacie gniewnego, czerwonego byka Chicago Bulls. Jordan na boisku był pewny, kreatywny i pełen pasji. Przymiotników opisujących jego grę z pewnością dałoby się znaleźć więcej niż 23.
Co czuję, gdy po tylu latach oglądam go w akcji? Zazdrość. Zazdroszczę wszystkim tym, którzy mogli na własne oczy obserwować rozwój jego kariery. Którzy na żywo widzieli emocje Michaela, gdy w 1996 roku w Dzień Ojca, równo 3 lata po tragicznej śmierci taty, zdobył z Bullsami mistrzostwo NBA.
Czy był skazany na sukces? Eksperyment z baseballem pokazuje, że niekoniecznie. Jednak Jordana wyróżniało podejście do gry, o czym wspominają jego trenerzy ze szkoły. Po skończonym meczu, niezależnie od tego, jaki był wynik ani ile punktów zdobył, nie pytał: "Jak mi poszło?", tylko: "Co mogę jeszcze poprawić?". Upór i konsekwencja w dążeniu do wyznaczonego celu. Tylko w ten sposób można zostać prawdziwym mistrzem.
MH 01/2016