Marcin Gortat: maszyna z Polski

Marcin Gortat wiele razy słyszał, że się nie nadaje. Ale zaciskał zęby i robił swoje. Dzięki temu dzisiaj ma kontrakt wart 60 milionów dolarów. Chcesz powtórzyć jego sukces? Walcz, gdy reszta idzie już do szatni.

Marcin Gortat fot. Andrzej Tyszko
fot. Andrzej Tyszko

Gdy Gortat wchodzi do pomieszczenia, trudno go nie zauważyć. Przy 213 centymetrach wzrostu jest wyższy o głowę od gości, którzy normalnie górują w towarzystwie. Jednak uwagę zwraca przede wszystkim jego luz. Uśmiecha się szeroko, rzuca żartami.

Przyjechał na sesję zdjęciową, ale od razu widać, że chce zrobić swoje i dobrze się przy tym bawić. Fotograf ustawia światła, stylista prasuje ubrania. Ktoś pyta Marcina, czy nie chce napić się wody. Na początku kariery nie mógł liczyć na takie zainteresowanie.

"Trenowałem na zimnej sali – wspomina. – Bo albo ogrzewanie nie zostało jeszcze włączone, albo już je wyłączyli. Podobnie było ze światłem. Często robiłem pompki przy zielonej lampce z napisem »Wyjście ewakuacyjne«, która rzucała delikatną poświatę".

Sport był obecny w jego życiu od zawsze: skakał wzwyż, grał w piłkę nożną, biegał... Koszykówką zainteresował się przez przypadek. Opiekun sekcji basketu obiecał, że porozmawia z innymi nauczycielami o słabych wynikach Gortata w szkole, jeśli ten przyjdzie na trening. Od razu mu się spodobało. Problem był tylko jeden: koledzy z zespołu ćwiczyli na poważnie od kilku lat, a on dopiero zaczynał. 

"Byłem wysoki, chudy, często łamały mi się kości. Powiedziałem sobie: dość! – wspomina Marcin. – Po treningu, gdy inni szli do szatni, ćwiczyłem dalej. Podciągałem się na metalowej konstrukcji trybuny. Zacząłem od 3 powtórzeń, po dwóch miesiącach było już ich 6. Zmiany przychodziły powoli, ale widziałem, że rosnę".

 

Marcin Gortat fot. Andrzej Tyszko
fot. Andrzej Tyszko

Nowe podejście

Fotograf ogłasza przerwę i sprawdza na komputerze pierwszą serię zdjęć. Marcin mógłby odpocząć, ale nie potrafi usiedzieć na miejscu. Podchodzi do aparatu. "Stań tam – zwraca się do Pawła, członka swojej ekipy, który odpowiada za kontakt z mediami. – Wyprostuj się, dobrze!".

Naciska migawkę, strzelają światła. Po chwili fotografia pojawia się na podglądzie. "Mamy to, pierwsze zdjęcie i od razu okładka" – żartuje. Widać, że urlop mu służy. Chociaż trudno tak nazwać objazd po całej Polsce, który sobie zafundował.

Najpierw wziął udział w zorganizowanych przez swoją fundację obozach dla dzieci. Potem był na inauguracji roku w szkole, którą założył, i wręczył 5 najlepszym uczniom zaproszenia do USA. Mimo że codziennie ma od kilku do kilkunastu spotkań, nie zapomina o treningu. Jednak jego podejście do ćwiczeń zmieniło się na przestrzeni lat.

Podczas pierwszego spotkania z Men’s Health opowiadał o przysiadach z 225 kilogramami obciążenia. Dzisiaj, zapytany o to, co lubi najbardziej robić, mówi od razu: ćwiczenia stabilizacyjne i korekcyjne.

"Aktywizuję małe mięśnie, które nie pracują podczas treningu na maszynach – tłumaczy. – Wystarczy 2-3-kilogramowy ciężarek. Jeśli odpowiednio będziesz wykonywał kolejne powtórzenia, nie dasz rady zrobić 10. Uwielbiam to".

Oczywiście, w trakcie przygotowań do sezonu nie ma mowy o rezygnowaniu z podrzutów, zarzutów czy przysiadów ze sztangą. "Żeby dojść do tego poziomu, trzeba ćwiczyć. Miałem na tym punkcie obsesję – mówi. – Trenowałem dodatkowo nogi, pośladki, wzmacniałem dłonie i dolne partie pleców. Poza tym dbałem o szybkość, eksplozywność, wytrzymałość…".

W tym momencie na moment milknie. "Niedawno dowiedziałem się, że mam popękane kręgi. Zawodowy sport wymaga poświęceń – dodaje. – Ale gdybyś zapytał mnie, czy zrobiłbym to jeszcze raz, odpowiadam, że tak. Dzięki temu jestem tym, kim chciałem być". 

Marcin Gortat fot. Andrzej Tyszko
fot. Andrzej Tyszko

Prosty wybór

W Stanach Zjednoczonych nikt nie czekał na niego z otwartymi rękoma. Zresztą cała kariera Gortata to przykład gonienia, nadrabiania. Na początku musiał równać do kolegów ze szkolnej drużyny. Później do zawodników z koszykarskiej Bundesligi. W końcu innych graczy z NBA.

„Zacisnąłem zęby i schowałem swoje ego naprawdę głęboko – wspomina Marcin. – Nie miałem nic do gadania. Wybór był prosty: albo zapieprzam, albo wracam do Polski i idę pracować za 1500 złotych. Najpierw stało się to dla mnie normalnością, potem narkotykiem”.

Gdy Gortat zaczyna opowiadać o rywalizacji na parkiecie, nagle z jego twarzy znika uśmiech. Do głosu dochodzi wojownik, który wie, że sprawa jest prosta. Zwycięzca może być tylko jeden. Pytanie, czy będziesz nim Ty czy Twoi rywale, którzy chcą odebrać Ci to, na co tak długo pracowałeś.

Jedno pytanie

Sesja kończy się po 4 godzinach. To niezły wynik, zazwyczaj zrobienie materiału i zdjęć na okładkę trwa dwa razy dłużej. Marcin jednak musi się spieszyć, bo za moment ma kolejne spotkanie w centrum Warszawy. Żegna się z ekipą, wskakuje do samochodu. Na tylnym siedzeniu leży kilka nieodpakowanych pudełek z grami na PlayStation.

„To mój sposób, żeby się odstresować i na chwilę uciec od kłopotów – przyznaje. – Lubię także jeździć na skuterach albo pływać w basenie”. Zazwyczaj jednak odważnie stawia czoło swoim problemom. 

Marcin Gortat fot. Andrzej Tyszko
fot. Andrzej Tyszko

"Niektórzy uważają, że jestem psychiczny, bo siadam przed białą ścianą, zastanawiam się, co zrobiłem źle, i wyciągam z tego wnioski – zdradza. – Wszystko dlatego, że nienawidzę popełniać dwa razy tego samego błędu". W wejściu na szczyt pomogło mu coś jeszcze: przykład innych ludzi.

"Po każdym treningu w Orlando z zapartym tchem słuchałem opowieści trenera Brendana Malone’a. Mówił o gościach, którzy osiągnęli sukces, i powodach, dla których tak się stało – wspomina. – Na przykład o legendzie NBA, Isiahu Thomasie.

Gdy ściągnięto nowego zawodnika na jego pozycję, Thomas od razu do niego podszedł i wyzwał na pojedynek jeden na jeden, żeby pokazać, kto rządzi w klubie. Albo o Denisie Rodmanie i jego obsesji zbiórek. Skakał w tłum, haratał sobie łokcie, robił wszystko, żeby przejąć piłkę, nawet jeśli potem lądował na aucie.

To było prawdziwe szaleństwo, ale pokazywało, jak dobry ten koleś chciał być. Chłonąłem te opowieści jak gąbka i pragnąłem być niczym oni. A dzisiaj, gdy mi się udało, sam staram się świecić przykładem i zachęcać innych do ciężkiej pracy".

Pożegnanie

Takie podejście tłumaczy, dlaczego gość, który nie musiałby nic robić, założył fundację. "Lubię pomagać, sprawia mi to ogromną przyjemność – przyznaje. – Niektórzy powiedzą, że jest w tym jakiś ukryty cel, drugie dno. Ale dla mnie to proste. Co się stanie, jeśli nic nie wygram? Nie zdobędę żadnego medalu ani pucharu? Ludzie będą mówili: »Gortat? Aha, to ten, co zarobił sto baniek«. Nie chcę tego, wolę zmienić komuś życie na lepsze".

Samochód zatrzymuje się pod hotelem. Marcin za 10 minut ma kolejne spotkanie, czas na ostatnie pytanie. Co powiedziałby 18-letniej wersji siebie?

"Czytaj więcej książek i nigdy nie zakładaj Instagramu – mówi, a wszyscy ponownie wybuchają śmiechem. – Ale przede wszystkim pracuj jeszcze ciężej oraz walcz o swoje, bo tylko w ten sposób masz szansę zdobyć to, o czym zawsze marzyłeś". Tak jak Marcin Gortat. 

Kariera Marcina w liczbach

2005 – w tym roku wziął udział w drafcie.

2 minuty 21 sekund – tyle przebywał na parkiecie podczas swojego debiutu w NBA.

70,5% – z taką skutecznością wykonywał rzuty wolne w poprzednim sezonie.

75 – w tylu meczach poprzedniego sezonu wystąpił. W 74 z nich zaczynał w pierwszej piątce. 

MH 10/2016

Zobacz również:
REKLAMA