Zobaczymy, czy będę miał coś do powiedzenia. Tak zaczął Marcin Dorociński, gdy usłyszał, że ma podzielić się swoim doświadczeniem z czytelnikami Men’s Health. Facet od ponad dekady gra w najważniejszych polskich filmach. Dwa razy wystartował w triathlonie na dystansie półironmana oraz dwa razy pokonał maraton. I ciągle nie brakuje mu pokory.
Nie ma zamiaru wypowiadać się za każdym razem, gdy zostanie o to poproszony. A miałby do tego większe prawo od tych, którzy regularnie starają się nam mówić, jak powinniśmy żyć. „Rodzice wychowali mnie w przeświadczeniu, że trzeba ciężko pracować i nie oglądać się na efekty” – zdradza. I chyba właśnie te dwie rzeczy – ciężka praca oraz pokora – sprawiają, że ciągle mocno stąpa po ziemi. Choć w tym czasie wielu zdążyło już odlecieć.
Strzał życia
„Gdy trafiłem do szkoły teatralnej, byłem, jak to mówi mój brat, zielony jak oliwka. Nie wiedziałem o tym zawodzie dosłownie nic” – wspomina. Przed komisją rekrutacyjną przyznał, że wcześniej do teatru poszedł tylko raz, ale nie pamięta na co. Podziałało. Ojciec, który sądził, że jego syn zostanie strażakiem, również był zaskoczony.
„Nie rozumiał, o co chodzi w tym całym aktorstwie, jak można z tego utrzymać rodzinę. Ale ja również wtedy nie miałem o tym pojęcia” – tłumaczy Dorociński. Potem jakoś poszło. Nie, że łatwo i bez problemów. Marcin nawet by tak nie chciał. Jednak ścieżka została wytyczona. A mało kto wie, że życie Dorocińskiego mogło się potoczyć inaczej.
„Zawsze śniło mi się, że strzelam najważniejszą bramkę w meczu” – mówi. Pewnie dlatego przez wiele lat grał w piłkę nożną. „Ale z perspektywy czasu widzę, że nie spotkałem odpowiedniego trenera – dodaje. – W dodatku, gdy miałem 18 lat, zerwałem więzadła krzyżowe. Wtedy było już pozamiatane, musiałem szukać innego pomysłu na siebie”.
Na szczęście marzenie o golu życia się spełniło. Niedługo po ukończeniu studiów Dorociński wystąpił w meczu przeciw włoskim artystom na stadionie Legii. „W 74. minucie zdobyłem jedyną, zwycięską bramkę po podaniu Dariusza Dziekanowskiego – mówi. – Kilkanaście tysięcy ludzi skandowało moje nazwisko, trochę je przekręcając, bo wtedy nie byłem jeszcze tak rozpoznawalny. Piękne wspomnienie”.