Kilian Jornet nie jest zwyczajnym człowiekiem. 22 maja 2017 roku kataloński górski ultramaratończyk (chociaż równie dobrze można określić go jako skyrunnera czy skialpinistę) przesunął granice niemożliwego, zdobywając najwyższy szczyt na Ziemi w 26 godzin, i na dodatek bez maski tlenowej. Niezadowolony z wyniku, ponieważ spowolniły go kłopoty żołądkowe, pięć dni później wszedł na Mount Everest jeszcze raz.
Tym razem osiągnął wierzchołek zaledwie po 17 godzinach. Ustanawiając ten nieprawdopodobny rekord prędkości, był wyposażony tylko w dwa litry wody i 10 energetycznych żeli. Osiem tygodni później Jornet ponownie podjął nadludzkie wyzwanie: wystartował w owianym złą sławą niezwykle trudnym ultramaratonie Hardrock 100. Ten bieg jest rozgrywany corocznie na stokach łańcucha górskiego San Juan, położonego w południowej części stanu Kolorado w USA. Na trasie liczącej 161 km na biegaczy czekało 10 000 m przewyższeń.
Początek nie był dla Jorneta udany, delikatnie mówiąc, bowiem po 21 km upadł i wybił sobie bark. Nie zrobiło to na nim jednak wielkiego wrażenia. Katalończyk sam go sobie nastawił i ruszył w dalszą część trasy. W końcu nogom nic nie było, prawda? Bieg udało mu się wygrać – po raz trzeci w ciągu ostatnich czterech lat (w 2016 roku zajął rozczarowujące drugie miejsce).
Przeczytaj też: Jak przeżyć lawinę?
Kiedy Jornet nie zdobywa szczytów i nie wygrywa ultramaratonów, uprawia wspinaczkę na czas, bierze udział w duathlonach, a także zawodach skialpinistycznych i biegach wysokogórskich. I we wszystkich tych ekstremalnych aktywnościach, jeśli już się na nie decyduje, jest wyróżniającą się postacią. Jaki jest sekret jego sukcesów? Genetyka? Trening? Coś bardziej nieuchwytnego? A może wszystkiego po trochu? Men’s Health postanowił to sprawdzić i wybrał się do Norwegii, w której mieszka Jornet, by zapytać go o to osobiście.