Bob Heintzelman uśmiecha się do mnie zza lśniącego biurka. Ma na sobie ciemny, starannie odprasowany garnitur i ulizane włosy. Spogląda tak życzliwie, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby za chwilę uronił łzę. Po prostu po to, by pokazać, że jest ze mną. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to jego biznes i taka mina jest jak ubranie robocze. Spostrzegam też, że na jego biurku oprócz pudełka chusteczek, leży tylko kalkulator.
Do Domu Pogrzebowego Heintzelmana, największego zakładu w okolicy, przyszedłem, by zaplanować własną śmierć. Nie tylko dlatego, że mam już 43 lata i coraz wyraźniej uświadamiam sobie własną śmiertelność, ale również ze względu na ostatni rok mojego życia, który poświęciłem na dosyć niecodzienne badania.
W ramach przygotowań do nowej książki metodycznie brałem się za bary ze swoimi 12 największymi lękami. Począwszy od wyjścia na scenę w kabarecie (lęk przed wystąpieniami publicznymi), poprzez zmywanie okien w wieżowcu (lęk wysokości), aż do udziału w manewrach lotniczych (lęk przed lataniem), stawałem twarzą w twarz ze swoimi lękami, aby odnaleźć odwagę i zrozumieć, dlaczego zrobiłem się taki cholernie lękliwy. Po 12 miesiącach wgryzania się w ten temat coraz głębiej uznałem, że dotarłem w końcu do sedna.
Lęk przed śmiercią
To musi być pierwotne źródło wszystkich strachów. Bez niego nie byłoby lęku przed porażką, odrzuceniem czy słabością. Gdyby nie strach przed śmiercią, nikt nie bałby się upiorów, wysokości ani wypadków. Pozbądź się strachu przed śmiercią, a wszelkie pozostałe strachy i zmartwienia znikną jak ręką odjął. Pogódź się z nim, a wtedy - jak na ironię - zaczniesz w końcu żyć.
Mój plan obejmował dwa etapy: najpierw zaplanuję ze szczegółami swój własny pogrzeb, po czym zaryzykuję i stanę oko w oko ze śmiercią. Mam nadzieję, że uda mi się wywinąć i w końcu pozbyć tego cholerstwa. Pozbędę się strachu i będę zdolny do życia. - Możemy zaczynać? - spytał Bob, strzepując pyłek z mankietu i zgrabnie podsuwając mi pod nos formularz umowy przedwstępnej.
Planowanie pogrzebu
Właściwie to nie jest wcale takie straszne, jak mogłoby się wydawać. Prawdę mówiąc, trochę przypomina wypełnianie PIT-a. Mnóstwo papierkowej roboty, a czasami wręcz pojawia się pokusa, by oszukać. Kiedy Bob zapytał, czy należę do jakiejś organizacji, klubu, czy służyłem w wojsku, a może zostałem odznaczony, zacząłem się zastanawiać, czy czegoś nie wymyślić. Bo przecież głupio tak jakoś zostawić prawie całą stronę z pustymi rubrykami.
Zażartowałem, że albo się wezmę do roboty, albo będę miał najkrótszy nekrolog na świecie. - Proszę się nie martwić - zaoponował Bob, marszcząc brwi i klepiąc mnie uspokajająco po dłoni. - To zawsze można uzupełnić. Te informacje mają stanowić coś w rodzaju ściągi dla pańskich bliskich, na wypadek gdyby, nie daj Boże, coś się panu przytrafiło.
To chyba ulubione powiedzonko Boba: "Na wypadek gdyby, nie daj Boże, coś się panu przytrafiło". Za każdym razem, kiedy to mówił, miałem ochotę zmarszczyć brew, poklepać go po dłoni i poprosić go (uprzejmie, rzecz jasna), żeby przestał się zgrywać. W końcu w tym miejscu nie musimy chyba nic owijać w bawełnę. Coś się przydarzy, to pewne jak w banku.
Na tym właśnie polega mój problem, że nie potrafię się z tym pogodzić. Śmierć przeraża mnie do tego stopnia, że nie umiem o niej rozmawiać. Nawet nie potrafię nazwać jej po imieniu.