Jak pokonać strach przed śmiercią

Jak siedem noży i jeden gniewny Indianin pomogli mi pozbyć się strachu przed śmiercią - pisze redaktor MH, który w wieku 43 lat postanowił rozprawić się ze swoimi lękami. Przeczytaj, dlaczego zdecydował się na taki krok i jak wiele dzięki temu zyskał.

Nick Cardillicchio (Rodale Images)
Nie czuję paniki, strachu ani odwagi – nic z tego. Pozostała tylko chłodna ocena: ten nóż się zbliża. Może we mnie trafić. Może tak właśnie wygląda moment śmierci: pozbawione emocji uświadomienie sobie, że to już koniec... (fot. Nick Cardillicchio)

Bob Heintzelman uśmiecha się do mnie zza lśniącego biurka. Ma na sobie ciemny, starannie odprasowany garnitur i ulizane włosy. Spogląda tak życzliwie, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby za chwilę uronił łzę. Po prostu po to, by pokazać, że jest ze mną. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to jego biznes i taka mina jest jak ubranie robocze. Spostrzegam też, że na jego biurku oprócz pudełka chusteczek, leży tylko kalkulator.

Do Domu Pogrzebowego Heintzelmana, największego zakładu w okolicy, przyszedłem, by zaplanować własną śmierć. Nie tylko dlatego, że mam już 43 lata i coraz wyraźniej uświadamiam sobie własną śmiertelność, ale również ze względu na ostatni rok mojego życia, który poświęciłem na dosyć niecodzienne badania.

W ramach przygotowań do nowej książki metodycznie brałem się za bary ze swoimi 12 największymi lękami. Począwszy od wyjścia na scenę w kabarecie (lęk przed wystąpieniami publicznymi), poprzez zmywanie okien w wieżowcu (lęk wysokości), aż do udziału w manewrach lotniczych (lęk przed lataniem), stawałem twarzą w twarz ze swoimi lękami, aby odnaleźć odwagę i zrozumieć, dlaczego zrobiłem się taki cholernie lękliwy. Po 12 miesiącach wgryzania się w ten temat coraz głębiej uznałem, że dotarłem w końcu do sedna.

Lęk przed śmiercią

To musi być pierwotne źródło wszystkich strachów. Bez niego nie byłoby lęku przed porażką, odrzuceniem czy słabością. Gdyby nie strach przed śmiercią, nikt nie bałby się upiorów, wysokości ani wypadków. Pozbądź się strachu przed śmiercią, a wszelkie pozostałe strachy i zmartwienia znikną jak ręką odjął. Pogódź się z nim, a wtedy - jak na ironię - zaczniesz w końcu żyć.

Mój plan obejmował dwa etapy: najpierw zaplanuję ze szczegółami swój własny pogrzeb, po czym zaryzykuję i stanę oko w oko ze śmiercią. Mam nadzieję, że uda mi się wywinąć i w końcu pozbyć tego cholerstwa. Pozbędę się strachu i będę zdolny do życia. - Możemy zaczynać? - spytał Bob, strzepując pyłek z mankietu i zgrabnie podsuwając mi pod nos formularz umowy przedwstępnej.

Planowanie pogrzebu

Właściwie to nie jest wcale takie straszne, jak mogłoby się wydawać. Prawdę mówiąc, trochę przypomina wypełnianie PIT-a. Mnóstwo papierkowej roboty, a czasami wręcz pojawia się pokusa, by oszukać. Kiedy Bob zapytał, czy należę do jakiejś organizacji, klubu, czy służyłem w wojsku, a może zostałem odznaczony, zacząłem się zastanawiać, czy czegoś nie wymyślić. Bo przecież głupio tak jakoś zostawić prawie całą stronę z pustymi rubrykami.

Zażartowałem, że albo się wezmę do roboty, albo będę miał najkrótszy nekrolog na świecie. - Proszę się nie martwić - zaoponował Bob, marszcząc brwi i klepiąc mnie uspokajająco po dłoni. - To zawsze można uzupełnić. Te informacje mają stanowić coś w rodzaju ściągi dla pańskich bliskich, na wypadek gdyby, nie daj Boże, coś się panu przytrafiło.

To chyba ulubione powiedzonko Boba: "Na wypadek gdyby, nie daj Boże, coś się panu przytrafiło". Za każdym razem, kiedy to mówił, miałem ochotę zmarszczyć brew, poklepać go po dłoni i poprosić go (uprzejmie, rzecz jasna), żeby przestał się zgrywać. W końcu w tym miejscu nie musimy chyba nic owijać w bawełnę. Coś się przydarzy, to pewne jak w banku.

Na tym właśnie polega mój problem, że nie potrafię się z tym pogodzić. Śmierć przeraża mnie do tego stopnia, że nie umiem o niej rozmawiać. Nawet nie potrafię nazwać jej po imieniu.

Nick Cardillicchio (Rodale Images)
Pozbądź się strachu przed śmiercią, a wszelkie pozostałe lęki i zmartwienia znikną jak ręką odjął. Pogódź się z nim i, jak na ironię, zaczniesz w końcu żyć. (fot. Nick Cardillicchio)

Lśniąca trumna

- Zapewne chciałby pan zobaczyć nasze produkty - zaproponował Bob, wstając zza biurka. Zawahałem się, bo nie byłem pewien, co ma na myśli. Wcześniej wspominał, że akurat ma dwa ciała i zastanawiałem się, czy nie chce mnie zaprowadzić do sali, w której balsamuje się zwłoki.

Ale nie. Bob z rozmachem rozsunął żaluzje przedzielające pokój na pół, odsłaniając wystawione za nimi lśniące trumny. Na szczęście, żadna nie była zajęta. Wybór jest imponujący. Dwa tuziny trumien, od najdroższych, z brązu, po najtańsze, sosnowe. W środku wyłożone aksamitem lub krepą. Są trumny proste, bez ozdób, są też misternie grawerowane laserem. Czuję się trochę jak na parkingu wielkiego komisu samochodowego.

Jestem trochę oszołomiony. Mówię Bobowi, że muszę sobie to jeszcze przemyśleć. - Naturalnie, nie ma problemu - odpowiada nieszczerze.- Cieszę się, że pan nas odwiedził. Dobranoc i proszę uważać przy przechodzeniu przez ulicę.

Kiedy idę do zaparkowanego po drugiej stronie ulicy samochodu, czuję, jak odprowadza mnie wzrokiem, ot tak, na wypadek, gdyby, nie daj Boże, coś mi się przytrafiło.

Indiański nożownik

Che Che Biały Obłok jest Indianinem z plemienia Irokezów. Ma zupełnie białe, opadające na ramiona włosy i nieruchome spojrzenie. W wieku 64 lat jest jak kawałek gnata, który świat pożuł, pożuł i... wypluł z powrotem. Nie dał się strawić, zasymilować. Żyje samotnie, z dala od innych. Spogląda mi w oczy i mówi, że nie ufa nikomu, co jest o tyle zabawne, że sam budzi w każdym rozmówcy bezgraniczne zaufanie.

Che Che jest nożownikiem, ale nie takim z ciemnego zaułka. On zawodowo rzuca nożami do żywej tarczy. Jest najszybszy, najcelniejszy, najsłynniejszy... po prostu najlepszy. Jego ojciec, Wódz Biały Obłok, nauczył go fachu, kiedy Che Che miał pięć lat. Jego rodzina jeździła po całej Ameryce z pokazami rodem z Dzikiego Zachodu.

Che Che już od dawna nie występuje. Spędziwszy całe życie w drodze i na pokazach, rozkoszuje się domowym zaciszem. Znalazłem go dzięki pomocy Amerykańskiego Towarzystwa Nożowników. Jego prezes powiedział mi, że Che Che to prawdziwy profesjonalista, nie jakiś tam domorosły nożownik, jakich teraz pełno. No i jest ubezpieczony. Tego właśnie potrzebowałem, zawodowego nożownika o pewnych rękach i z pełnym OC.

- Cześć - powiedział do słuchawki swoim nosowym głosem, kiedy zadzwoniłem do niego po raz pierwszy. Kolokwialne powitanie zbiło mnie z tropu. Z jakiegoś powodu spodziewałem się, że Che Che będzie mówił głębokim, podniosłym tonem, jak Siedzący Byk na Radzie Starszych. Wyjaśniłem, że zamierzam zmierzyć się ze swoim największym lękiem - strachem przed śmiercią - i chciałbym skorzystać z jego usług właśnie w tym celu.

Roześmiał się: - Ja nie boję się niczego. Strzelano do mnie z dział, próbowano zadźgać nożem... Nie wiem, co to strach. Jestem Indianinem. A ci wszyscy ludzie ze swoimi fobiami... Jasne, mogę to zrobić. To będzie kosztować 1500 dolarów.

Chociaż cena była wysoka, nawet nie próbowałem się targować. Wolałbym, żeby Che Che nie potraktował tego jak mało opłacalnej fuchy. Obiecał mi, że przyjedzie do mnie na początku miesiąca. Zaznaczyłem tę datę w kalendarzu, czując się, jakbym sam sobie kopał grób.

- Zraniłeś kiedyś kogoś? - spytałem.- Dwa razy - odparł.- Najgorsze, że własną siostrę. Rzucałem z 13 metrów i trafiłem ją dokładnie między brwi. Na szczęście, zamiast rozpłatać jej czaszkę na pół, nóż ześlizgnął się po kości i zostawił długą ranę. Krew lała się jak z cebra. Miała 290 szwów. Kilka lat później trafiłem ją drugi raz. Padał deszcz, poślizgnąłem się i nóż wbił się jej w udo. Ale to było dawno temu...

Nick Cardillicchio (Rodale Images)
Joe Kita, gdy skończył 43 lata, postanowił rozprawić się ze swoimi lękami: od strachu przed wystąpieniami publicznymi przez strach przed lataniem, wypadkiem samochodowym, przed bólem, tornadem, lękiem wysokości aż po lęk przed śmiercią. Po co? Żeby zacząć żyć. Wszystkie doświadczenia opisał w książce "Accidental Courage". (fot. Nick Cardillicchio)

No jasne. Przez te wszystkie lata doskonalił technikę. Na pewno trenuje codziennie. - Nigdy nie dotykam noża między występami. Gdybym nie umiał rzucać nożami wcześniej, na pewno bym się tego nie nauczył teraz.

Niby racja. Ale ciekawe, kiedy ostatni raz występował? - Hm, niech no pomyślę... Jakieś osiem miesięcy temu.

Uznałem, że wystarczy tych pytań. To mogła być ta jedna jedyna sytuacja, kiedy wiedza nie pomaga radzić sobie ze strachem. Pora się pożegnać. - Do widzenia - powiedziałem do słuchawki. - Powodzenia! - odparł.

Przynajmniej nie zażądał pieniędzy z góry.

Oto moje ostatnie życzenie

Opiszę sposób, w jaki chciałbym być pochowany, na wypadek gdyby, nie daj Boże, Che Che się poślizgnął: jeżeli moja rodzina nie będzie miała nic przeciwko temu, chciałbym po wszystkim poleżeć parę dni w domu. Jeżeli w opowieściach o nieśmiertelnej duszy jest choć ziarno prawdy, chciałbym spędzić jeszcze parę dni we własnym domu, z tymi, których kocham. Może uda mi się jakoś im to okazać.

Bob zajmie się kwestiami technicznymi, załatwi formalności, transport, połata rany od noża. Wolałbym leżeć we własnym łóżku, ale jeśli miałoby to zniszczyć materac, może też być jedna z jego trumien. Suchy lód może być, ale nie życzę sobie żadnego balsamowania, makijażu ani odświętnego ubranka. Niech będę taki jak zawsze. Chcę być normalnym martwym ciałem, nie manekinem. Nie chcę, żeby ktoś koło mnie szeptał: - Pięknie go podszykowali.

A kiedy już wszyscy się pożegnają, kiedy się nasmucą, a ja zacznę z wolna zielenieć, Bob może mnie zabrać. Skromna ceremonia w naszym kościele zupełnie mi wystarczy. Jeżeli pogoda dopisze, może da się urządzić ją na dworze. Zamiast wygłaszać szablonową kościelną mowę pogrzebową, poproście któregoś z przyjaciół, żeby powiedział parę słów. Pochowajcie mnie na cmentarzu pod drzewami.

Porusz się, a zginiesz!

- Cześć! To ty, Joe? Tu mówi Che Che. Jestem teraz... Gdzie jesteśmy? Koło restauracji Golden Corral przy drodze nr 55.

Jest siódma wieczorem. To może być ostatni wieczór w moim życiu.

- Złapałem gumę jakieś 20 mil za Bradford. Cholerny pech. Chyba się spóźnię. To dokąd mam jechać?

Wyjaśniłem mu, jak dojechać do parkingu, na którym może postawić swój dom na kółkach. Na szczęście to niedaleko. Sądząc po głosie, Che Che jest zmęczony.

- Powodzenia - powiedziałem na zakończenie.

- Żegnam - odparł krótko. Dlaczego za każdym razem jego pożegnania budzą we mnie niepokój?

Następnego ranka Che Che zaprosił mnie do swojej przyczepy: - Siadaj. Pokażę ci coś na wideo - zaproponował. - Będziesz przynajmniej wiedział, czego się spodziewać.

Nagrania są tak stare i zamazane, że zacząłem się zastanawiać, kiedy to Che Che ostatni raz pracował. Ale widzę, że jest z nich wyraźnie dumny. A duma to dobry znak. Świadczy o talencie. Siedzę więc i patrzę, jak Che Che ciska nożami w ludzi w najróżniejszych pozach - mam naoczny dowód, że potrafi to robić.

Czuję, że nie tylko ja mu się uważnie przyglądam. On też zdaje się mnie oceniać. Najważniejsze w jego zawodzie to umieć ocenić, o ile drgnie jego żywy cel. Każdy się rusza, to kwestia instynktu. Pozostaje pytanie, jak bardzo. Jeżeli celem jest przypadkowy widz, trzeba wziąć dużą poprawkę, nawet kilka cali. Ale zawodowe asystentki nie ruszają się prawie w ogóle. Można rzucać tak blisko, żeby przybić nożem spódnicę, pasek czy odciąć warkoczyki. I nawet jeśli ostatnio nie rzuca już z 13 metrów, tylko z 4, nadal robi to wstrząsające wrażenie.

- Starzeję się, więc musiałem trochę odpuścić - wyjaśnia Che Che, masując dłonie. - Mam początki artretyzmu, a kilka lat temu przeszedłem operację katarakty.

Uśmiecha się szeroko. Wiem, że mnie sprawdza. Staram się nie drżeć.

Oko w oko ze śmiercią

Wychodzimy na zewnątrz i Che Che zaczyna przygotowywać scenę. Tablica, pod którą będę stał, jest krwistoczerwona. (Sprawdziłem, czy to na pewno farba).Waży jakieś 70 kilogramów i - o ironio! - ma kształt nagrobka. Widzę, że cała powierzchnia jest usiana głębokimi śladami po nożu. Ten kawałek drewna przyjął tysiące ciosów, ale nie układają się one w żaden wzór. Tyle samo dziur jest na środku, co na obrzeżach. Che Che widzi, na co patrzę. - Nikt nie jest doskonały - wzrusza ramionami.

związek fot. Shutterstock
fot. Shutterstock

Po chwili wyjmuje kostium - ciemnoniebieski z długimi, białymi frędzlami, które podkreślają ruchy. Dodatkowo ozdobiony indiańskimi motywami i wyszywany koralikami. Wygląda dosyć ekscentrycznie, ale właśnie o to chodzi.

Pora na noże. Szacunek, z jakim odnosił się do kostiumu i tablicy, jest niczym w porównaniu z nabożeństwem, z jakim podchodzi do noży. To ręczna robota jego dziadka. Każdy ma ok. 30 cm długości. Trzonki obciągnięte białą skórą w cienkie czerwone paski.

Noży jest siedem i Che Che trzyma je w dłoni jak wachlarz. Są mniej ostre niż myślałem. Ale ciężkie, każdy waży jakieś ćwierć kg. To ich waga decyduje o tym, że wbijają się w sosnowe deski na głębokość 5 cm. Mogłyby pociąć ciało człowieka na plasterki.

Chcę dotknąć noży. Chcę poczuć ich bezduszny chłód. Chcę spróbować odczytać ich karmę. Który z tej dziewiątki jest przeznaczony dla mnie? Ale Che Che na pewno się nie zgodzi. To byłoby tak, jakby ksiądz miał pozwolić poganinowi dotknąć Najświętszego Sakramentu.

Jestem gotowy i już

Siedzę pod tablicą i czuję, jak ogarnia mnie dziwny spokój.Ten moment zbliża się nieuchronnie. Już nic sobie nie wyobrażam, o nic się nie martwię. Mój mózg ucieka od myślenia o tym, co może się zdarzyć, i koncentruje się na tym, co dzieje się w tej chwili. Zajął się już tym wszystkim, na co ma wpływ, a więc kazał mi patrzeć wprost przed siebie, złapać się mocno poręczy krzesła, głowę oprzeć o tablicę i powoli, głęboko oddychać; zachować kamienny spokój.

A kiedy już wszystko to zrobiłem, mój umysł się wyłączył. Nie ma miejsca na modlitwy, na myśli o rodzinie, żadnych obrazów z życia ani ataków paniki czy przypływów odwagi. Nic. Tylko skupienie. Jestem w pełni świadomy. Ale w tej chwili istniejemy tylko ja, Che Che, srebrzyste noże w jego rękach i gdzieś tam w tle krwistoczerwona, drewniana tablica.

Prawie nie oddycham. Nie trzęsę się, nie pocę i nie wiercę. Wszystko stanęło w miejscu. To strach sadowi się w blokach startowych. To fala adrenaliny i strachu, znana każdemu, kto słyszał kiedyś słowa: - Gotowi! Do biegu!

Nagle coś całkowicie nieoczekiwanego. Strach znika. Ogarnia mnie spokój. Serce zwalnia. Zamiast strachu czy odwagi, czuję po prostu, że jestem gotowy. Na co, do czego - to mojego umysłu już nie zajmuje. Jestem gotowy i już. I to mi wystarcza.

Umówiliśmy się, że Che Che rzuci siedem noży raz za razem. Zacznie od mojego prawego łokcia i dalej po półkolu. Noże wbiją się o milimetry ode mnie, a wszystko będzie trwało nie dłużej niż 5 sekund. Ale kiedy tak siedzę, dystans i czas stają się nieważne. Pozostają tylko pary przeciwieństw - on/ja, drewno/ ciało, trafi/nie trafi. Dzieje się tak dlatego, że instynktownie potrafię reagować na czarne i białe. Dopiero szarości sprawiają, że zaczynam się wahać. Więc mój umysł pozbył się na ten moment wszelkich półcieni. Czuję, że mógłbym tak tkwić w zawieszeniu całą wieczność.

kontuzja fot. Pop Paul-Catalin 2015/shutterstock
fot. Pop Paul-Catalin 2015/shutterstock

Siedem latających noży

Pierwsze trzy noże wbijają się w deski, zanim zorientowałem się, że zostały rzucone. Prawy łokieć, prawe ramię, prawe ucho. Gdyby któryś chybił, nigdy bym tego nie poczuł. Mógłbym się tylko przyglądać w zdumieniu tkwiącemu we mnie drżącemu kawałkowi stali. Ale mój mózg już się przyzwyczaił. Już skupił się na tym, co się dzieje. Słyszę, że nóż wbity tuż koło mojego ucha dźwięczy jak struna gitary.

I wtedy widzę kolejny nóż. Leci prosto w moją głowę. Chociaż leci za szybko, by go widzieć, ja widzę go doskonale. Nóż jakby zawisł metr od mojej twarzy, jego czubek celuje dokładnie między moje oczy, jego srebrne ostrze jest szerokie i lśniące, a wypolerowana rękojeść czysta i biała. Widzę to wszystko ze szczegółami, choć przecież powinienem widzieć tylko rozmazany błysk.

Wciąż jednak nie czuję paniki, strachu ani odwagi - nic z tego. Pozostała tylko chłodna ocena: ten nóż się zbliża. Może we mnie trafić. Czy tak właśnie wygląda moment śmierci? Czy chłodne, pozbawione emocji uświadomienie sobie, że to już jest koniec, to wszystko?

Nóż obraca się w powietrzu i rozłupuje deskę tuż nad moją głową. Rękojeść uderza mnie w potylicę z takim impetem, jakby to była marmurowa płyta. Boli, ale to tępy ból uderzenia, nie ostry ból przebijanej przez stal kości. Nie czuję strużki ciepłej krwi cieknącej po mojej zimnej skroni. Mój mózg ocenia, przyswaja informacje i podejmuje decyzje. Zupełnie, jakby to uderzenie zbudziło mnie ze snu. Przestraszony, opuszczam teraźniejszość i przeskakuję do potencjalnych skutków pozostałych trzech rzutów. Pojawia się szansa przetrwania. Mogę jeszcze coś zrobić.

Spodnie mam suche

Czuję, jak strach powraca, zaczynam się trząść, opieram się o tablicę, podczas gdy ostatnia trójka wbija się za mną w tarczę. I nagle - choć trwało to wieki - jest po wszystkim. Patrzę na nóż nad moją głową. Gdyby sterczał mi jakiś kosmyk włosów, już bym go pewnie nie miał. Zakrzywione ostrze niejako obrysowało kontur mojej czaszki. Rękojeść trącała mnie w ciemię, a koniuszek ostrza był wbity o cal niżej. To był perfekcyjny rzut, wręcz niewiarygodnie precyzyjny.

O dziwo, spodnie mam suche, a kiedy wstaję, kolana się pode mną nie uginają. Zaśmiałem się nerwowo, bo nie wiedziałem, jak się zachować. Che Che pyta, czy chciałbym spróbować jeszcze raz. Odmawiam. Mój umysł zaczyna rozważać szanse przeżycia, gdybym powtarzał ten eksperyment. Znowu przeskoczył do przyszłości i zajmuje się tym, co mogłoby się zdarzyć. Natychmiast powrócił też strach.

W nocy i przez cały następny dzień jestem podekscytowany. Aż kipię życiem. Częściowo dlatego, że nabrałem odwagi i pewności siebie. Zrobiłem to! Stanąłem oko w oko ze śmiercią. Zmierzyłem się ze swoim strachem. Ale gdzieś tam, w najgłębszych zakamarkach mózgu, nadal kołacze się natrętny obraz: widzę zawieszone w powietrzu o metr od mojej głowy ostrze noża. Ostrze, które zmierza prosto we mnie.

MH 03/2004

REKLAMA