Parę lat temu ja i czterech moich kolegów postanowiliśmy zorganizować sobie wypad w góry. Zapakowaliśmy buty do trekkingu, opróżniliśmy pobliski supermarket z konserw i wyruszyliśmy na podbój dzikiej przyrody. Podczas tej wyprawy stało się coś fascynującego, chociaż prawdę mówiąc, nie spotkały nas żadne niesamowite przygody. Chociaż przyjaźniliśmy się od czasów uniwersyteckich, nigdy nie byliśmy razem na żadnym wyjeździe. Wspólna wyprawa była dla nas bardzo wyzwalająca. Siedząc wokół ogniska na pustkowiu, otworzyliśmy się przed sobą jak nigdy. Całą noc przegadaliśmy z jednym z kumpli o naszych życiowych rozczarowaniach.
To była jedna z tych rzadkich rozmów, które na zawsze pozostają w pamięci. Nigdy nie zapomnę niezwykłej atmosfery tego męskiego wyjazdu. Wiele miesięcy później uświadomiłem sobie, że czas tam spędzony był dokładną odwrotnością poczucia samotności. Od tego czasu wiele się zdarzyło. Przeprowadziłem się do Nowego Jorku, gdzie dostałem wymarzoną pracę korespondenta zagranicznego, a moje życie wykonało gwałtowny zwrot. Z Londynu, gdzie miałem pełno starych przyjaciół, na Manhattan, gdzie nie znałem nikogo. Byłem singlem i nie miałem w otoczeniu żadnej bliskiej osoby. Po raz pierwszy w życiu czułem się prawdziwie samotny. Tak cholernie samotny, że zacząłem tęsknić za uśmiechem kelnerki w lokalnej knajpce.
Zacząłem uprawiać długie nocne spacery po mieście. Czasami czerpałem masochistyczną przyjemność z tego, że czuję się tak wyalienowany, wsiąkałem w mrok miasta, pozwalając mu, aby odarło mnie z mojej tożsamości. Czułem się jak postać z obrazu Edwarda Hoppera. Ale przez większość czasu byłem po prostu nieszczęśliwy. Moje oczekiwania wobec Nowego Jorku – ludzi, których spotkam, fascynujących rozmów, które będę prowadził – były ogromne. Tyle seriali telewizyjnych, dziejących się w NY, obraca się wokół przyjaźni: „Girls”, „Seinfeld”, „Przyjaciele”. No właśnie, gdzie zatem jest moja grupa zabawnych, dysfunkcyjnych przyjaciół, którzy pomogliby mi poczuć się tu jak w domu?