On – sam Jean-Claude Van Damme – dzwoni na mój numer. „Jak się masz?” – pyta. Ale zanim zdążę wydusić z siebie odpowiedź, słyszę po jego stronie jakieś zakłócenia: słuchawka trzeszczy, chihuahua szczeka, a żona gwiazdora, Gladys Portugues, wybucha śmiechem. „U la, la...” – wzdycha z rezygnacją Van Damme, co brzmi jak francuska wersja „I co pan zrobisz...?”. „Mam psa na stoliku obok mnie – wyjaśnia. – Właśnie wróciliśmy z Karaibów”. Chihuahua znów zaczyna ujadać. „Lola, przestań! – głos aktora przybiera twardy ton. – Nie uwierzysz, jak zazdrosna jest o moją żonę”
Oprócz Karaibów, Van Damme (z Lolą u boku) zwiedził ostatnio Francję, Belgię, Włochy i Monako. „Tak więc mademoiselle Lola zaczęła gwiazdorzyć – wożona od hotelu do hotelu”. Tym razem zwraca się do psa wysokim, przymilnym głosem: „Prawda, Lolu?”. Van Damme w zeszłym roku przekroczył sześćdziesiątkę. Jak dotąd był już: anonimowym karateką z Belgii, światową gwiazdą kina akcji, wrakiem znanym tylko z kokainowych wyskoków i symbolem tandetnych lat 90.
Kiedy miał 38 lat, podczas wywiadu powiedział dziennikarce, że przed „50” pewnie umrze na rozległy atak serca. A było to już po tym, jak rzucił dragi dzięki pracy, sportowi i Gladys, która przez lata balowania Van Damme’a zajmowała się ich dziećmi: Kristopherem i Biancą. Jean-Claude i Gladys rozwiedli się w 1992 roku, ale przed końcem dekady znów się pobrali, co uczyniło z Gladys jedno cześnie trzecią i piątą żonę Van Damme’a. Co by z nim było, gdyby nie ona? „Nie potrafię powiedzieć” – Van Damme ponuro sugeruje, że pewnie już by nie żył. Jego upadek śledziły przecież wszystkie tabloidy. Kolumny plotkarskie i przecieki z sali rozwodowej rysowały aktora w coraz ciemniejszych barwach – jako pozbawionego hamulców gwiazdorzynę otępionego przez nałóg.
Scenarzysta i reżyser Steven de Souza wyznał w wywiadzie dla „Guardiana”, że Van Damme na plan „Ulicznego wojownika” z 1994 roku „przychodził kompletnie nafurany”. O ile w ogóle raczył się pojawić. Aktor zdążył wytrzeźwieć do 2008 roku, kiedy odbił się od dna, realizując „JCVD” – film, w którym gra samego siebie, czyli przebrzmiałą gwiazdę kina akcji, która zostaje osaczona przez policję podczas napadu na urząd pocztowy. Czarna komedia jest chyba najlepszym obrazem, w którym wystąpił Van Damme – aktor gra tu naprawdę dobrze. Wrażenie robi zwłaszcza sześciominutowy w większości improwizowany monolog, wygłaszany po francusku wprost do kamery. Van Damme ze łzami w oczach mówi o samotności w luksusowym hotelu, która pchnęła go w uzależnienie, i o poczuciu winy, którą wciąż nosi ze sobą. Siebie z przeszłości nazywa „Van Damme la Bête” – Bestia. Wydaje się złamany w nieodwracalny sposób. „Wyszedłem z tego – mówi w pewnym momencie. – Ale to wszystko wciąż we mnie jest. To wszystko tam jest”.
Wyjście z roli
Od czasu „JCVD” aktor konsekwentnie podąża ścieżką samoświadomości, co jakiś czas puszczając do widza oko z planu kolejnej produkcji nawiązującej do jego przebrzmiałej sławy. Wystarczy wspomnieć o serialu „Jean-Claude Van Johnson” (zbieżność imion nieprzypadkowa), w którym gra podstarzałego gwiazdora kina akcji, będącego jednocześnie byłym szpiegiem. Albo kultową już reklamę Volvo z epickim szpagatem między dwiema jadącymi ciężarówkami (czy taka scena nie powinna znaleźć się w którymś z jego filmów z lat 90.?).
A kojarzysz GIF-y z młodym Van Dammem tańczącym w szerokich bojówkach i tank topie? Wyśmiewaną od 1989 roku scenę z „Kickboxera” aktor także przekuł w sukces. W jego internetowym sklepie jcvdshop.com możesz kupić bluzę albo kubek z tańczącym Jean-Claudem. Van Damme czasem sam robi za modela prezentującego swoje gadżety. I wcale nie boi się publicznie tańczyć. Niedawno wystąpił w nakręconym przez swoją córkę teledysku do piosenki duetu AaRON „Ultrarêve”, w którym pokazuje ruchy z pogranicza baletu, karate i podtatusiałego rave’u.
Mogłeś nie widzieć żadnego z ponad 30 filmów, w których Van Damme wystąpił od 2000 roku, ale nie znaczy to, że jego kariera się skończyła. Jego nazwisko wciąż wystarcza, żeby zrobić nowy film akcji albo kontynuować strare hity: „Uniwersalnego żołnierza” czy „Kickboxera”. Emerytowani aktorzy, bedący niegdyś ikonami pewnych gatunków, za kilka minut przed kamerą zgarniają naprawdę przyzwoite sumki. Jednak Van Damme nie bawi się w takie występy, on naprawdę gra w swoich filmach – zazwyczaj główne role. Może częściej potrzebuje teraz kaskadera, za to wnosi na ekran nabytą przez lata patynę doświadczenia.
To już nie jest tańczący głupol z „Kickboxera”. Jego ostatni film, nakręcony dla Netflixa „Ostatni najemnik”, nie do końca wpisuje się ani w nurt autoironicznych produkcji w stylu „JCVD”, ani w proste kino kopane, uprawiane przez aktora nieprzerwanie od początku kariery. W „Ostatnim najemniku” Van Damme gra byłego tajnego agenta, który musi wrócić do akcji – bo jakżeby inaczej? Do tego mamy tradycyjne sekwencje szpagatów i wykopów. Jednak na tym nie koniec. W filmie pojawiają się dramatyczne zawieszenia akcji, wątek trudnej relacji ojca z właściwie obcym sobie synem i momenty niemal jak z Bonda. A wszystko to po francusku – czyli w ojczystym, choć bardzo rzadko używanym przez Van Damme’a na ekranie języku. To dla Jean-Claude’a zupełnie nowe wyzwanie. Dotąd grywał chłodnych facetów o ograniczonym rejestrze emocji. „On nie jest taki w prawdziwym życiu – mówi reżyser „Ostatniego najemnika” David Charhon, który napisał scenariusz w hołdzie dla swojego idola. – Jest błyskotliwy, żywiołowy, zabawny. Dziwi mnie, że nikt nie pokazał go takim w filmie”.