Jean-Claude Van Damme: Jeśli przestanę ćwiczyć, zacznę gnić w domu. Nie fizycznie, ale mentalnie

Ikona kina akcji i symbol pełnych ekscesów lat 90., Jean-Claude Van Damme, właśnie zaczął siódmą dekadę życia. Na ekranie złoił już skórę każdemu możliwemu złoczyńcy. Historia jego życia pokazuje jednak, że najcięższe walki staczał zawsze sam ze sobą. 

Jean-Claude Van Damme w Men's Health fot. MAGGIE SHANNON

On – sam Jean-Claude Van Damme – dzwoni na mój numer. „Jak się masz?” – pyta. Ale zanim zdążę wydusić z siebie odpowiedź, słyszę po jego stronie jakieś zakłócenia: słuchawka trzeszczy, chihuahua szczeka, a żona gwiazdora, Gladys Portugues, wybucha śmiechem. „U la, la...” – wzdycha z rezygnacją Van Damme, co brzmi jak francuska wersja „I co pan zrobisz...?”. „Mam psa na stoliku obok mnie – wyjaśnia. – Właśnie wróciliśmy z Karaibów”. Chihuahua znów zaczyna ujadać. „Lola, przestań! – głos aktora przybiera twardy ton. – Nie uwierzysz, jak zazdrosna jest o moją żonę

Oprócz Karaibów, Van Damme (z Lolą u boku) zwiedził ostatnio Francję, Belgię, Włochy i Monako. „Tak więc mademoiselle Lola zaczęła gwiazdorzyć – wożona od hotelu do hotelu”. Tym razem zwraca się do psa wysokim, przymilnym głosem: „Prawda, Lolu?”. Van Damme w zeszłym roku przekroczył sześćdziesiątkę. Jak dotąd był już: anonimowym karateką z Belgii, światową gwiazdą kina akcji, wrakiem znanym tylko z kokainowych wyskoków i symbolem tandetnych lat 90.

Kiedy miał 38 lat, podczas wywiadu powiedział dziennikarce, że przed „50” pewnie umrze na rozległy atak serca. A było to już po tym, jak rzucił dragi dzięki pracy, sportowi i Gladys, która przez lata balowania Van Damme’a zajmowała się ich dziećmi: Kristopherem i Biancą. Jean-Claude i Gladys rozwiedli się w 1992 roku, ale przed końcem dekady znów się pobrali, co uczyniło z Gladys jedno cześnie trzecią i piątą żonę Van Damme’a. Co by z nim było, gdyby nie ona? „Nie potrafię powiedzieć” – Van Damme ponuro sugeruje, że pewnie już by nie żył. Jego upadek śledziły przecież wszystkie tabloidy. Kolumny plotkarskie i przecieki z sali rozwodowej rysowały aktora w coraz ciemniejszych barwach – jako pozbawionego hamulców gwiazdorzynę otępionego przez nałóg.

Scenarzysta i reżyser Steven de Souza wyznał w wywiadzie dla „Guardiana”, że Van Damme na plan „Ulicznego wojownika” z 1994 roku „przychodził kompletnie nafurany”. O ile w ogóle raczył się pojawić. Aktor zdążył wytrzeźwieć do 2008 roku, kiedy odbił się od dna, realizując „JCVD” – film, w którym gra samego siebie, czyli przebrzmiałą gwiazdę kina akcji, która zostaje osaczona przez policję podczas napadu na urząd pocztowy. Czarna komedia jest chyba najlepszym obrazem, w którym wystąpił Van Damme – aktor gra tu naprawdę dobrze. Wrażenie robi zwłaszcza sześciominutowy w większości improwizowany monolog, wygłaszany po francusku wprost do kamery. Van Damme ze łzami w oczach mówi o samotności w luksusowym hotelu, która pchnęła go w uzależnienie, i o poczuciu winy, którą wciąż nosi ze sobą. Siebie z przeszłości nazywa „Van Damme la Bête” – Bestia. Wydaje się złamany w nieodwracalny sposób. „Wyszedłem z tego – mówi w pewnym momencie. – Ale to wszystko wciąż we mnie jest. To wszystko tam jest”.

Wyjście z roli

Od czasu „JCVD” aktor konsekwentnie podąża ścieżką samoświadomości, co jakiś czas puszczając do widza oko z planu kolejnej produkcji nawiązującej do jego przebrzmiałej sławy. Wystarczy wspomnieć o serialu „Jean-Claude Van Johnson” (zbieżność imion nieprzypadkowa), w którym gra podstarzałego gwiazdora kina akcji, będącego jednocześnie byłym szpiegiem. Albo kultową już reklamę Volvo z epickim szpagatem między dwiema jadącymi ciężarówkami (czy taka scena nie powinna znaleźć się w którymś z jego filmów z lat 90.?).

A kojarzysz GIF-y z młodym Van Dammem tańczącym w szerokich bojówkach i tank topie? Wyśmiewaną od 1989 roku scenę z „Kickboxera” aktor także przekuł w sukces. W jego internetowym sklepie jcvdshop.com możesz kupić bluzę albo kubek z tańczącym Jean-Claudem. Van Damme czasem sam robi za modela prezentującego swoje gadżety. I wcale nie boi się publicznie tańczyć. Niedawno wystąpił w nakręconym przez swoją córkę teledysku do piosenki duetu AaRON „Ultrarêve”, w którym pokazuje ruchy z pogranicza baletu, karate i podtatusiałego rave’u.

Mogłeś nie widzieć żadnego z ponad 30 filmów, w których Van Damme wystąpił od 2000 roku, ale nie znaczy to, że jego kariera się skończyła. Jego nazwisko wciąż wystarcza, żeby zrobić nowy film akcji albo kontynuować strare hity: „Uniwersalnego żołnierza” czy „Kickboxera”. Emerytowani aktorzy, bedący niegdyś ikonami pewnych gatunków, za kilka minut przed kamerą zgarniają naprawdę przyzwoite sumki. Jednak Van Damme nie bawi się w takie występy, on naprawdę gra w swoich filmach – zazwyczaj główne role. Może częściej potrzebuje teraz kaskadera, za to wnosi na ekran nabytą przez lata patynę doświadczenia.

To już nie jest tańczący głupol z „Kickboxera”. Jego ostatni film, nakręcony dla Netflixa „Ostatni najemnik”, nie do końca wpisuje się ani w nurt autoironicznych produkcji w stylu „JCVD”, ani w proste kino kopane, uprawiane przez aktora nieprzerwanie od początku kariery. W „Ostatnim najemniku” Van Damme gra byłego tajnego agenta, który musi wrócić do akcji – bo jakżeby inaczej? Do tego mamy tradycyjne sekwencje szpagatów i wykopów. Jednak na tym nie koniec. W filmie pojawiają się dramatyczne zawieszenia akcji, wątek trudnej relacji ojca z właściwie obcym sobie synem i momenty niemal jak z Bonda. A wszystko to po francusku – czyli w ojczystym, choć bardzo rzadko używanym przez Van Damme’a na ekranie języku. To dla Jean-Claude’a zupełnie nowe wyzwanie. Dotąd grywał chłodnych facetów o ograniczonym rejestrze emocji. „On nie jest taki w prawdziwym życiu – mówi reżyser „Ostatniego najemnika” David Charhon, który napisał scenariusz w hołdzie dla swojego idola. – Jest błyskotliwy, żywiołowy, zabawny. Dziwi mnie, że nikt nie pokazał go takim w filmie”.

Jean-Claude Van Damme w Men's Healthfot. MAGGIE SHANNON

Wbrew przeciwnościom

Karaibskie wakacje były pierwszym prawdziwym urlopem Van Damme’a od lat. „Kupiłem mały jacht. Moja Lolita – mój piesek, kapitan i steward – we czwórkę żeglowaliśmy od wyspy do wyspy, cumowaliśmy, pływaliśmy, jedliśmy grillowane rybki i wracaliśmy na pokład. Cisza, brak paparazzi, brak wi-fi. Raj”. Żyli tak przez trzy miesiące: stary człowiek, chihuahua i morze. „Każdego dnia patrzyłem na ocean – mówi Van Damme. – Jest piękny i nieskończony, ale nasuwa też myśli o nicości. Zaczynałem więc zastanawiać się, co powinienem zrobić ze swoim życiem, żeby było pełniejsze

Z tym samym spokojem Van Damme zaczyna mówić o śmierci. Temat pojawia się znikąd. Po prostu, w pewnym momencie zatrzymuje się wpół zdania i wydmuchuje nos. „Nie martw się, to nie COVID” – kwituje i nagle zaczyna opowiadać o zabiegu chirurgicznym, któremu ma się niedługo poddać. Denerwuje się nim. Martwi go, że mógłby zostawić rodzinę bez opieki.

Zarobiłem dobre pieniądze. Kupiłem trochę nieruchomości – mówi. – Chcę jeszcze nauczyć dzieci szanować to, co dostały od życia. Potem mogę odejść”. Van Damme wciąż ciągnie medytacyjnym tonem. „Przeczytałem gdzieś, że największy sukces osiąga się między 60. a 70. rokiem życia. Na drugim miejscu jest dekada między 70. a 80. rokiem”. Na koniec dodaje już mniej w stylu buddyjskiego mistrza: „He, he, he, – ciekawe, czy tyle wytrzymam”. Mówiąc „sukces”, Van Damme ma na myśli szczęście. Naukowcy odkryli uniwersalną dla wszystkich ludzi krzywą szczęścia, która wskazuje, że około 40. roku życia mamy najmniej satysfakcji z życia. Jednak po kryzysie połowy życia poczucie szczęścia wraz z wiekiem sukcesywnie wzrasta. Czy sprawdza się to u Van Damme’a? Wydaje się, że jeszcze przed kryzysem 40-latka nie było mu najłatwiej. Chociaż w 1980 roku, jako utytułowany karateka, otworzył w ojczystej Belgii dochodowy klub fitness, postanowił odłożyć zarobek do banku i wyjechać do Los Angeles – z 3 tysiącami dolarów w kieszeni. Uznał, że jeśli nie ma talentu, nawet zaoszczędzone pieniądze nie pomogą mu odnieść sukcesu.

Minęło pięć lat. W LA Van Damme nauczył się języka, ale spał w samochodzie, a żeby się utrzymać, rozwoził pizzę, kładł wykładziny i kierował limuzyną. Na ułamki sekund pojawiał się na planach filmowych w mniej niż epizodycznych rólkach. Wszędzie nosił jednak ze sobą magazyn dla karateków z sobą na okładce – wciąż liczył, że wpadnie na jakiegoś producenta i pokaże mu swoje możliwości. Brzmi absurdalnie, ale właśnie w ten sposób dopiął swego. Według miejskiej legendy Van Damme spotkał producenta Menahema Golana, współzałożyciela Cannon Films, w restauracji. Żeby pokazać, co potrafi, zaczął robić wykopy nad głową Golana. I spodobał się. Tyle że później zapadła cisza. Chłopak całymi dniami czekał przy telefonie, który uparcie milczał. Pomyślał, że to koniec, kiedy wreszcie dostał zaproszenie do studia. Podczas spotkania producent przywołał sekretarkę: „Karen, przynieś mi »Krwawy sport«”, po czym wręczył Belgowi scenariusz, który miał na zawsze odmienić jego życie. Fabuła była jakby stworzona pod aktora amatora pokroju Van Damme’a: dezerter z armii wyjeżdża do Hongkongu, by wziąć udział w nielegalnym turnieju sztuk walk.

„Krwawy sport” zarobił w 1988 roku 50 milionów dolarów – przy budżecie 2 milionów. Po premierze posypały się kolejne oferty: rola bliźniaków w „Podwójnym uderzeniu” czy zombie-cyborga w „Uniwersalnym żołnierzu”. Był wredniejszą, ładniejszą i mniej oporną przed zrzuceniem ubrań na ekranie wersją Schwarzeneggera. W 1994 r. jego „Strażnik czasu” zarobił magiczne 100 mln dolarów, więc studio Universal zaproponowało Van Damme’owi kontrakt na trzy kolejne filmy, proponując gaże w wysokości 12 milionów za każdy. Kompletnie pijany aktor zażądał po 20 mln – jak będący wtedy u szczytu kariery Jim Carrey. Zaczynał od niczego i teraz czuł, że nic go nie powstrzyma. Trafił jednak na czarną listę Hollywood. Przez kolejnych kilka lat podejmował same złe decyzje – nic dziwnego, skoro, jak sam przyznaje, tygodniowo 10 tys. dolarów wciągał nosem. Poza kokainą gubiły go problemy psychiczne. Podczas paskudnego rozwodu z czwartą żoną, Darcy LaPier, do prasy wyciekło orzeczenie psychiatry o zaburzeniach afektywnych dwubiegunowych, które mogły wpływać na działania aktora. Van Damme mógł wtedy pozwolić zniszczyć się swoim demonom albo zawalczyć o siebie.

Druga szansa

Dziś, mimo że jego kariera wisiała na włosku przynajmniej kilka razy, Van Damme lata do Paryża prywatnym odrzutowcem, żeby nagrywać filmy dla Netflixa. Odbił się od dna i wypłynął na szerokie wody. Wystarczy wspomnieć występ w „Niezniszczalnych 2”, gdzie stawał do walki z Sylvestrem Stallone’em – film zarobił 315 mln dolarów. Podkładał także głos w oryginalnych wersjach językowych animacji „Kung Fu Panda 2” i „Minionki: Wejście Gru”. Pojawił się też w mniejszych, bardziej mrocznych produkcjach, z których najlepsze wydają się dwa sequele „Uniwersalnego żołnierza”: z 2009 i 2012 roku. Ten ostatni, o podtytule „Dzień odrodzenia”, jest bez wątpienia jedynym filmem Van Damme’a kiedykolwiek porównanym do dzieł Herzoga, Lyncha, Cronenberga czy Noego (recenzja w „Paris Review”). W sequelu Lundgren i Van Damme, po kolejnych wskrzeszeniach, nie pamiętają już, dlaczego mają się nawzajem pozabijać. Ale i tak próbują. Seria, która rozpoczęła się jako komiksowy traktat o okropnościach wojny, stała się ponurą metaforą krwawej monotonii życia gwiazdy kina akcji. 

Van Damme twierdzi, że nową jakość swojej gry aktorskiej zawdzięcza radzie kultowego Ringo Lama, z którym pracował w 2003 roku. Reżyser powiedział mu wtedy, że „ma grać faceta bardziej szczerego niż ten, którym jest naprawdę”.

Jean-Claude Van Damme w Men's Healthfot. MAGGIE SHANNON

Bestia trzymana w ryzach

Pamiętny monolog, który Van Damme wygłosił pięć lat później w „JCVD”, to szczyt jego aktorstwa i szczerości. Ale jest też świadectwem bardzo mrocznego momentu w jego życiu. Film ma już 13 lat – jak dzisiejszy Van Damme odnosi się do tamtego monologu?

To już za mną. Byłem na dnie, ale wróciłem na powierzchnię jako inny człowiek” – mówi. Nauczył się trzymać Bestię w ryzach. Kiedy w jego głowie dzieje się za dużo, nie potrzebuje już dragów, żeby to wyciszyć Jeździ na rowerze stacjonarnym, dążąc do synchronizacji z tempem bicia swojego serca. „Kiedy to osiągniesz, umysł opuszcza Twoje ciało i leci gdzieś w iCloud. Tak się teraz mówi? – upewnia się. – Zaczynasz głęboko oddychać, czując każdą komórkę organizmu i wsłuchując się w bicie własnego serca”.

Od 25 lat Van Damme uprawia jogę. „Praktyka jest jak lekarstwo – mówi. – Codziennie chodzę też do siłowni. To najlepszy sposób na dobre samopoczucie”. Musi być w formie – jest to winien Gladys. „Jeśli przestanę ćwiczyć, zacznę gnić w domu – tłumaczy aktor. – Nie fizycznie, ale mentalnie. Moja żona bardzo by cierpiała, widząc mnie w takim stanie. Ja wciąż muszę tworzyć

Van Damme słyszał o planach rebootu „Krwawego sportu”. Sam chce jednak nakręcić inne dzieło: epos o sztukach walki – jak sam je określa. Scenariusz, pod roboczym tytułem „Headlock”, napisał zdobywca Oscara, współscenarzysta „Green Book” Nick Vallelonga. Van Damme streszcza fabułę w kompletnie niezrozumiały sposób: opowiada coś o ciemniejącej czerwieni i postaci wybudzonej ze śpiączki, tylko po to, by dziwnym zbiegiem okoliczności znów w nią zapaść. Na koniec mówi: „Kocham to. O mój Boże, co za film! Wiem, że chcą przerobić »Krwawy sport«, ale na pewno wcisną tam, za przeproszeniem, gołe cycki i tyłki. To już nie dla mnie. Mam 60 lat i chcę zrobić coś pięknego”.

Zobacz również:
REKLAMA