…pchając rower i wypatrując niewyraźnego, zawianego śladu Iditarod Trail. W zapadającym zmierzchu kolejnej długiej nocy tańczą wątłe promienie światła czołówki, ledwo rozświetlając trakt opuszczony przez ludzi i zwierzęta. Odblaski igrają z wyobraźnią, sprawiając, że w miejscu każdego drzewa mój umysł umieszcza złowieszcze kształty. Świat wokół mnie jest totalnie pozbawiony zapachów, a ciszę przełamuje jedynie chrzęst butów raz po raz zagłębiających się w sypkim, jakby scukrzałym śniegu.
Nie mam świadomości, że czterdziestostopniowy mróz właśnie pokonał baterie nadajnika GPS odpowiedzialnego za nieustanną transmisję pozycji i wysiadł jedyny element łączący mnie z zewnętrznym światem. Ludzie, którzy w zaciszu swoich domów z niepokojem śledzą online mój postęp, zostają wydani na pastwę domysłów, czy zwyczajnie rozbiłem biwak i śpię zwinięty w kłębek, otulony płachtą biwakową i zwałami śniegu, czy też może w końcu ostatecznie pokonała mnie moc żywiołów.
Spoza lodowej maski skuwającej twarz wpatruję się w horyzont, jakby zaklinając słońce, aby ponownie pojawiło się nad pustkowiem Alaski. Oczywiście bez efektu, bo od świtu dzieli mnie wiele godzin. W miarę jak mozolnie przemieszczam się przez tę zapomnianą przez Boga i ludzi krainę, zbyt zajadły na odwrót i nieświadomy tego, co przede mną, dociera do mnie z pełną mocą świadomość totalnej izolacji. W takich warunkach, gdy przetrwanie zależy wyłącznie od siły woli, człowiek nie ma wyboru i musi niestrudzenie przeć przed siebie. To uczucie dodaje mi energii. To właśnie dla niego z własnej i nieprzymuszonej woli zdecydowałem się zaryzykować życie i zmierzyć z liczącą ponad 1600 km trasą.