Kiedy urodzony w Wielkiej Brytanii aktor rozpoczął karierę na początku XXI wieku, był angażowany głównie do ról drugoplanowych, często jako zakochany naiwniak. Wszystko zmieniło się, gdy w 2013 roku podjął się gry w „Człowieku ze stali” – superprodukcji, która wymagała od swojego głównego bohatera supersylwetki. Brytyjczyk zmienił się w aktora, który idealnie wpasował się w wymagania wielkich wytwórni filmowych i gustów współczesnych kinowych odbiorców: przystojny, świetnie zbudowany, lubiany i prezentujący aktorstwo na bardzo przyzwoitym poziomie. Wypisz, wymaluj – superbohater.
Nie dziwi więc, że możemy go oglądać głównie w rolach fi kcyjnych postaci, które ratują świat lub bronią ludzkość przed potworami. I gdybyście w tym miejscu mieli jakieś zastrzeżenia do warsztatu aktorskiego Cavilla, zadajcie sobie ten trud i rzućcie okiem na „Kryptonim U. N. C. L. E.” z 2015 roku w reżyserii Guya Ritchiego, w którym aktor wciela się w rolę asa wywiadu o szarmanckim uroku i ciętej ripoście. Dał radę, i to na tle naprawdę świetnych kolegów po fachu. Cavill wcale nie wstydzi się też tego, że gra głównie w wysokobudżetowych blockbusterach o mocno nierealnych scenariuszach, pośród których próżno szukać ambitnych dramatów. Ten facet po prostu lubi to, co robi.
Widać w nim bardzo autentyczną sympatię do kreowanych przez siebie bohaterów. To dobrze wróży ekranizacji prozy Sapkowskiego. „Bardzo lubię świat fantasy” – twierdzi Cavill, wspominając o uniwersum Wiedźmina. „Fikcyjne postacie dużo znaczą dla wielu fanów na całym świecie, w tym dla mnie” – dodaje odtwórca roli Geralta. Uspokaja to całą redakcję MH, ponieważ kultem darzymy wszystko, co choćby ociera się o nazwę „Wiedźmin”. Dobrze jest po prostu wiedzieć, że Netflix zatrudnił nie zdolnego najemnika, lecz pasjonata. Ale ten gładkolicy heros (pamiętacie go jako syna Zeusa w„Immortals?”) potrafi też wcielić się w role prawdziwych złodupców, jak powiedzieliby Amerykanie. Udowodnił to, grając u boku Toma Cruise’a w legendarnej już serii „Mission Impossible”.
Dowiódł tym samym, że nie boi się wyjść poza schemat i nie jest aktorem jednowymiarowym. Z kolei jego charakterystyczne wąsy zdecydowanie przyspieszyły powrót tego atrybutu męskości na barberskie salony. Zresztą z wąsami Cavilla związana jest ciekawa historia. Aktor musiał zachować je podczas kręcenia „Ligi Sprawiedliwości”, a że twarz Supermana mogłaby spokojnie występować w reklamach najlepszych maszynek do golenia, eksperci od efektów specjalnych musieli się napocić, by ukryć bujny wąs Cavilla. Jeśli nie mieliście o tym pojęcia, znaczy, że CGI sprawdziło się całkiem, całkiem.
Niestety, nie można tego powiedzieć o samym filmie. Mimo sukcesu kasowego wypadł blado na tle marvelowskiej konkurencji i drugą część po cichu uśmiercono. Pojawiły się nawet pogłoski, że czas Cavilla w roli Supermana dobiega końca. Czy to prawda? 36-latek nigdy nie komentował tych plotek i dla nas też nie zrobił wyjątku: dyskrecja absolutna. W zasadzie to cecha, za którą można go naprawdę polubić. Facet nie afiszuje się ze swoim życiem prywatnym.
Komentarze