W hali o powierzchni 550 metrów kwadratowych pod ścianą stoi 15 mężczyzn. W ich ruchach widać oznaki zdenerwowania. Niektórzy skaczą z pięty na piętę, inni bębnią palcami o ścianę. Olbrzymią przestrzeń wypełniają dźwięki ostrego punk rocka. I głos równie olbrzymiego Roba MacDonalda, głównego trenera, który wolnym krokiem przechadza się wzdłuż szpaleru nabuzowanych facetów. „Ty 48, ty 54, ty 63!” – krzyczy, wskazując po kolei trzech nieszczęśliwców.
– Tyle kalorii macie spalić w ciągu jednej minuty na AirBike’u. Jeśli tego nie zrobicie, będziecie, k****, próbować do skutku!”. Odpowiedział mu pomruk ni to niezadowolenia, ni to irytacji, bo każdy z nich doskonale wiedział, że musi dać z siebie absolutne maksimum, by wykręcić liczby, które MacDonald fachowym okiem wykalkulował na podstawie ich sylwetek i poziomu sprawności. Numer 48 udaje się prosto do roweru powietrznego, który wielokrotnie był „gościem” treningów MH. Niepozorny bicykl o wielkim przednim kole działa na zasadzie wzrostu wykładniczego – im mocniej pedałujesz, tym trudniej jest to dalej robić. Na samą myśl o tym MacDonald aż się uśmiecha.
Następnie pada komenda: „Start!”. Śmiałek rozpoczyna nierówną walkę. Z każdą sekundą jego oddech staje się cięższy, ale daleko mu do pełnego ołowiu zaciętego spojrzenia. Ten facet naprawdę chce spalić 48 kcal w ciągu minuty. Czas minął. Teraz można niemal bezwiednie opuścić się na podłogę i sprawdzić, czy zamiast mięśni czworobocznych uda nie znajdują się zwęglone szczątki.
MacDonald krzyczy jednak tylko: „Następny!”. Jeden po drugim mężczyźni próbują osiągnąć wyznaczony im pułap spalonych kalorii. Niektórym się udaje, innym nie. Czasem brakuje jednej kilokalorii, tego jednego cala, o którym Al Pacino mówił w „Męskiej grze”. „Jedyną rzeczą, która cieszy Roba MacDonalda bardziej niż poprawnie wykonane zadanie, jest niewykonanie go o włos” – z uśmiechem mówi Mark Twight, założyciel Gym Jones i człowiek odpowiedzialny za ekranowy wygląd króla Leonidasa i Supermana, granych przez Gerarda Butlera i Henry’ego Cavilla. „Nie ma nic, co kochałby bardziej niż rzucenie tych biednych dusz z powrotem w oczyszczający ogień treningu” – dodaje.
Po co? Test z Airbikiem nie ma na celu zbudowania mięśni czy spalenia szacowanej na oko liczby kalorii. Nie jest też, wbrew pozorom, przejawem sadystycznych skłonności tego czy innego trenera. Nie wywinduje również poziomu VO2 max. Jest po prostu chrztem bojowym, bolesnym uzmysłowieniem wszystkim wkraczającym do Gym Jones, kuźni gwiazd, że prawdziwa siła to siła woli, a słabość tkwi tylko w umyśle.
Sprawdzony system
Utah, gdzie znajduje się słynna siłka, jest stanem słynącym z gorliwej religijności. Gym Jones wpisuje się w te realia doskonale. Członkowie nazywani są uczniami, powtarzający się brak progresu karany jest ekskomuniką, a wiele stosowanych programów charakteryzuje się starotestamentową surowością. „Każdy trening został zaprojektowany tak, by stanowić wyzwanie nie tylko dla ciała, ale i umysłu – z dumą przyznaje Twight. – Dopiero gdy cierpisz, odkrywasz swój prawdziwy potencjał”. I nie jest to gość, który gada po próżnicy.
Jako doświadczony alpinista miał okazję zastosować swoje przemyślenia w praktyce, i to w warunkach dużo gorszych niż klimatyzowany klub fitness. „Widziałem facetów, którzy byli znacznie mocniejsi fizycznie i lepsi technicznie ode mnie, ale ja byłem skuteczniejszy, bo moja siła tkwi w mentalności” – twierdzi Twight. Gym Jones powstała w 2003 roku, by pomóc wspinaczom i alpinistom przełamać psychiczne bariery. Siłownia przez lata funkcjonowała na pograniczu hardkorowego finessu, poszerzając grono swoich „uczniów” o rekrutów amerykańskich sił specjalnych czy profesjonalnych zawodników MMA.
Nagle, w 2007 roku, Mark, jego teoria mentalnej odporności i siłownia, znalazły się na ustach większości mediów, a wszystko za sprawą legendarnych już torsów Spartan występujących w fi lmie „300”. Dzielni wojacy doskonalili bowiem formę właśnie pod okiem Twighta. Wszyscy, może poza Irańczykami, byli pod ogromnym wrażeniem sylwetek aktorów. Siłka zmieniła status z podziemnej fabryki mięśni na prawdziwą antyczną świątynię fi tnessu. Brakowało tylko kolumn doryckich przy wejściu. „Do tamtego momentu prowadziłem swoją siłownię w stylu Fight Club. Zajęcia były dla wybranych, a jeśli zostałeś zaproszony, trenowałem Cię za darmo” – wspomina Mark. Po premierze przygód króla Leonidasa nie dało się jednak pozostać w cieniu. „Ruch na naszej stronie internetowej wzrósł z kilkuset odwiedzin do ponad 13 milionów wizyt” – mówi z dumą. „Powstały wokół mnie szum był w pewnym sensie przekleństwem” – przyznaje Mark. „Dał ludziom nieprawdziwy obraz miejsca, w którym każdy może zostać Spartiatą” – dodaje. Tymczasem Gym Jones skupia się na treningu sprawności.
Estetyką nikt się naprawdę nie przejmuje. „Przydatny trening to taki, który kształtuje umysł” – konkluduje Twight. Większość ludzi nie jest przygotowana na taki rodzaj wysiłku. „Nie wiedzą, czym to wszystko jest, bo nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyli – twierdzi właściciel świątyni. – Weźmy ten jednominutowy test na rowerze. Przecież gdyby ktokolwiek dał z siebie 100% w pierwszym podejściu, nie byłoby możliwe odnotowanie wyższego wyniku przy drugiej próbie, prawda? Co więc powstrzymuje ludzi? Może strach. Może lenistwo. Jednak cokolwiek to jest, na 100% znajduje się w głowie”. I czymkolwiek ta przeszkoda jest, utrudnia również dźwiganie sztangi.
Mark przypomina „ucznia”, który był zafiksowany na punkcie osiągnięcia w martwym ciągu ciężaru swojej podwojonej wagi. Bez problemu dźwigał pięć kilo lżejsze zestawy, ale nie mógł pokonać pewnej bariery. „Uważał ją za trudną do osiągnięcia i tak było. W jego głowie” – odtwarza w pamięci Mark. Rozwiązanie? „Nakazaliśmy mu wykonanie kilku serii martwych ciągów, za każdym razem zmieniając obciążenie i nie pokazując mu talerzy. Pobił ten swój wymarzony wynik, nawet o tym nie wiedząc”.