Długo zwlekałem z odpaleniem Euforii. Wiedziałem, że jest, że Zendaya i Jacob Elordi wręcz popisują się na ekranie aktorskimi umiejętnościami, że muzyka Labiryntha miażdży, tak samo zresztą jak i zdjęcia, montaż, reżyseria, scenariusz; w ogóle wszystko. Że dzieło Sama Levinsona to dzieło kompletne. Ale wiedziałem też, że to dzieło co najmniej kontrowersyjne, bo podejmujące swój temat w sposób raczej mało przyjemny dla co bardziej wrażliwego oka i ucha.
Akurat na nagość i wulgarność wrażliwy aż tak bardzo nie jestem. Od Euforii skutecznie odciągał mnie raczej świat przedstawiony, bo rzecz o nastolatkach (choć tylko dla dorosłych) to przecież zupełnie nie dla mnie. Trudno było mi uwierzyć, że można do zagadnienia podejść uczciwiej niż zazwyczaj, dojrzale, a nawet całością koncertowo się zabawić. I nawet gdy słyszałem, że to wszystko doskonale się udało, pozostawałem sceptyczny.
A później - dokładne powody zdradzę może następnym razem - do Euforii jednak usiadłem i obejrzałem pierwszy sezon od razu dwa razy z rzędu. Później dorzuciłem jeszcze dwa odcinki specjalne, a w moich słuchawkach na stałe zagościł album Labiryntha. I zacząłem szerzyć wieść: że Euforia to dzieło moim zdaniem niemal doskonałe, zdecydowanie wybijające się ponad to, co do zaproponowania na co dzień mają telewizja i serwisy streamingowe.
Mój entuzjazm spotykał się często z krzywym uśmiechem, poklepywaniem po plecach, czasami ktoś po moich namowach jednak za serial się zabrał. I od niego odbił, bo - umówmy się - nie patrzy się na to wszystko, co dzieje się na ekranie, łatwo. Potrzeba chwili, by oswoić się z zagęszczeniem tego całego, powiedzmy, zła i zacząć wyławiać dostępne dobro - i tu na myśli mam nie tylko realizacyjny kunszt, ale i ukryte dosyć głęboko autentyczne, dobre, piękne emocje. Zdarzały się wśród namawianych przeze mnie na Euforię osób jednak i takie, który ten ostry, nazwijmy go, początek wytrzymywały i serial sowicie im to wynagradzał. Do czego namawiam również Ciebie.
Drugi sezon Euforii zapowiada się na telewizyjną ucztę
Drugi sezon Euforii to bezpośrednia kontynuacja pierwszego. Całość zaczyna się kolejną retrospekcją; tym razem przyglądamy się "dzieciństwie" Fezca i przez chwilę można nawet pomyśleć, że oto twórcy proponują widzom to, czego ci tak bardzo pragnęli, bo przecież głosów, aby bliżej przyjrzeć się tej właśnie postaci po finale pierwszego sezonu było w sieci mnóstwo. Po chwili zostaje się jednak co najwyżej z myślą, aby następnym razem bardziej uważać na to, o co się prosi.
Dalej widzimy kolejno głównych bohaterów Euforii; wszystkich niosących niemały bagaż doświadczeń, co od razu nie tylko (po seansie poprzedniego sezonu) się wie i rozumie, ale też wyraźnie czuje.
Sylwestrowa impreza, która drugi sezon otwiera, od początku zapowiada się na katastrofę. Tu mocno pod powłoką coś pulsuje; wiadomo, że konsekwencje wyborów Rue, Jules, Nate'a, Cassie i reszty zobaczymy wszystkie wcześniej niż później, może nie wszystkie naraz, ale dekoracje i postaci są już rozstawione, wystarczy poczekać, aż to runie. Nie trzeba zresztą czekać zbyt długo.
Euforia w drugim sezonie (a w zasadzie w pierwszym odcinku drugiego sezonu) działa na zasadzie bardziej, intensywniej, mroczniej, ale nie idzie na skróty i nie uderza w tanie efekciarstwo. Zamiast tego dostajemy jeszcze lepsze aktorskie kreacje (nie tylko Zendaya jest tu wybitna; Jacob Elordi również kradnie każdy kadr), jeszcze lepiej rozpisaną historię, lepsze pojedyncze kadry (ten pocałunek!) i całe sceny (ta scena "rozbierana"!), genialną ścieżkę dźwiękową i świetnie wkomponowane piosenki (ostatnia scena plus napisy końcowe - miód).
To serial, powtórzę się, wybitny, elektryzujący, zdecydowanie jedyny w swoim rodzaju.
A Zendaya jest cudowna.