Czy zakaz sprzedaży używek ma sens? Czy państwo powinno zakazywać obywatelom szkodzenia sobie?

Ostatnio przez media przemknęła informacja o tym, że Nowa Zelandia chce stopniowo zakazać sprzedaży papierosów. Nie przebiła się specjalnie, bo mamy inne problemy na głowie, ale dla ludzi czułych na ograniczanie swobód obywatelskich mogła być kolejnym z wielu sygnałów ostrzegawczych.

prohibicja shutterstock.com

Czy uda się wychować obywateli?

Plan „Dla niepalących 2025” to projekt nowozelandzkiej lewicowej Partii Pracy. Przewiduje, że ograniczenia będą wprowadzane stopniowo w latach 2024-2027 i co roku ma być podnoszony wiek, od którego sprzedaż wyrobów tytoniowych będzie legalna. Finalnie po wejściu przepisów w życie w 2027 r. ówcześni 14-latkowie nigdy nie będą mogli legalnie kupić papierosów.

To rodzi wiele pytań. Na przykład takich, czy zakaz sprzedaży szkodliwych substancji sprawia, że ludzie stają się zdrowsi? Albo, czy rządy mają prawo traktować obywateli, jak dzieci, którym się zabrania szkodzenia sobie? Ale przecież w historii ludzkości było już wiele tego typu prób i mniej więcej wiemy, jak się skończyły. Wiemy też, że człowiek od niepamiętnych czasów miał skłonność do używek.

Trudy życia najszybciej można złagodzić za pomocą szybkich polepszaczy nastroju i na ogół nie są one najzdrowsze. Spora część ludzi się od nich uzależnia i oprócz szkód dla organizmu powoduje to też ogromne szkody społeczne - szczególnie dla rodzin nałogowców, ale też dla społeczeństwa jako całości.

Nic więc dziwnego, że rządzący od wieków próbowali to ukrócić, albo za pomocą zakazów religijnych, albo prawnych. Jedną z najsłynniejszych prób powstrzymania społeczeństwa od popadania w zgubny nałóg była amerykańska prohibicja.

Szlachetny Eksperyment

Amerykańska era prohibicji rozpoczęła się w styczniu 1920 r. i wielu rozsądnych ludzi podejrzewało, że nie skończy się to dobrze, podobnie jak wcześniejsze próby zakazywania używania alkoholu. Kiedy w 1844 r. jedno z miast w stanie Massachusetts wprowadziło zakaz sprzedaży trunków, jeden przedsiębiorczy właściciel tawerny zaczął pobierać od klientów opłatę za oglądanie pasiastej świni, a napoje były bezpłatnie dołączone do biletu.

Takich historii pokazujących ludzką kreatywność było na pęczki. Ale i przelewała się krew, czego przykładem były krwawe zamieszki w Portland w 1855 roku, które doprowadziły do ​​uchylenia restrykcyjnego prawa. Mimo to w 1920 roku prohibicja została wprowadzana na skalę krajową i zapisana w
Konstytucji.

Jakie były tego skutki? Otóż zupełnie odmienne od tych, na jakie liczyli zwolennicy prohibicji. Spodziewano się gwałtownego wzrostu sprzedaży innych dóbr przemysłowych, artykułów gospodarstwa domowego, odzieży, gum do żucia, soków winogronowych i innych napojów bezalkoholowych. Właściciele nieruchomości spodziewali się wzrostu czynszy wraz z zamykaniem salonów i poprawą sytuacji w sąsiedztwie.

Właściciele teatrów oczekiwali tłumów, bo wydawało się, że ludzie będą szukali innych rozrywek, zamiast siedzieć w knajpach. Nic z tego się nie spełniło. Zamiast tego nastąpił spadek dochodów w przemyśle rozrywkowym. Restauracje bankrutowały, ponieważ nie mogły już zarabiać bez legalnej sprzedaży alkoholu. Zamknięcie browarów, gorzelni i salonów doprowadziło do likwidacji tysięcy miejsc pracy, a to pociągnęło za sobą kolejne w pokrewnych branżach, takich jak transport, wytwarzanie beczek, butelek i tym podobne.

Ale jeden z najpoważniejszych skutków prohibicji dotyczył budżetu. Wcześniej wiele stanów w znacznym stopniu polegało na podatkach akcyzowych od sprzedaży alkoholu w celu finansowania swoich budżetów. W Nowym Jorku prawie 75% dochodów pochodziło z podatków od alkoholu. Na poziomie krajowym prohibicja kosztowała rząd federalny łącznie 11 miliardów dolarów.

Omijanie prawa

Ustawa nie spowodowała niestety, że ludziom przeszła ochota na alkohol. I nie trzeba być wielkim znawcą ludzkich charakterów, aby przewidzieć, że ludzie wspinali się na wyżyny kreatywności, aby ominąć dokuczliwe prawo. Zresztą zawierało ono wystarczająco dużo luk i nieścisłości, aby przedsiębiorczy ludzie dostrzegli tam swoją życiową szansę. Na przykład farmaceuci mogli sprzedawać whisky na receptę na różne dolegliwości, od bólu głowy, bezsenności, po grypę. Co oczywiście spowodowało gwałtowny wzrost liczby aptek, bo przemytnicy szybko odkryli, ze prowadzenie takowej jest idealną przykrywką dla nielegalnego biznesu.

Jako, że prawo zezwalało na używanie wina do celów religijnych, nastąpiło zdumiewające uduchowienie ludzi skutkujące przyrostem liczby wiernych w kościołach i synagogach, a także znaczny wzrost aktywności samozwańczych rabinów, którzy mogli zdobyć wino dla swoich kongregacji.

Nie do końca sprecyzowano, czy wolno robić wino w domu, czy nie, dlatego amerykański przemysł winogronowy zaczął sprzedawać zestawy koncentratów soków z ostrzeżeniami, aby nie zostawiać ich zbyt długo, bo mogą fermentować i zamieniać się w wino. Destylatory do pędzenia wysokoprocentowych trunków były nielegalne, ale można było kupić do nich części w sklepach z artykułami żelaznymi.

W rezultacie prohibicji mnóstwo amerykanów wyspecjalizowało się w domowej produkcji alkoholu. Nie można też zapomnieć o bardziej ponurych skutkach, a mianowicie o tym, że produkcja i przemyt nielegalnego alkoholu pogorszyła jego jakość, w rezultacie tysiące Amerykanów umarło na skutek zatrucia podejrzanymi cieczami o wysokiej zawartości metanolu.

Korupcja, mafie i wielkie pieniądze

Nigdy jeszcze w historii tylu Amerykanów nie stało po złej stronie prawa. Nie mówimy tylko o tych najsławniejszych, czyli mafiozach w rodzaju Ala Capone, ale przestępcami stali się również zwykli ludzie, którzy pędzili bimber na potrzeby własne i sąsiadów. W miarę upływu „suchej” dekady zapełniały się więzienia, a system egzekwowania prawa robił bokami.

Ale oczywiście, jak to zwykle bywa w sieci wpadała głównie drobnica. Fantastyczne fortuny jakich dorabiały się mafie na nielegalnym rozprowadzaniu alkoholu sprawiały, że ogromne łapówki łamały charaktery funkcjonariuszy prawa od najniższego, do najwyższego szczebla. Wielu pozostało uczciwych, ale wystarczająco dużo uległo pokusie, tak że stereotyp skorumpowanego agenta prohibicji czy lokalnego gliniarza podkopał publiczne zaufanie do organów ścigania. Jednak największa niezamierzona konsekwencja prohibicji była najbardziej widoczna.

Trwające ponad dekadę przepisy, których celem miało być uzdrowienie fizyczne i moralne amerykańskiego społeczeństwa przyniosły dokładnie przeciwny rezultat. Statystyki z tego okresu są niezbyt wiarygodne, ale wygląda na to, że w wielu częściach Ameryki ludzie pili więcej, niż wcześniej. O uzdrowieniu moralnym nie ma co mówić, bo skoro tyle osób świadomie łamało prawo, to zaufanie do prawa drastycznie spadło.

Jaki wniosek z tego płynie? Bardzo prosty - lekarstwo jest często bardziej szkodliwe niż sama choroba. A po drugie - radykalne eksperymenty społeczne, nawet najszlachetniejsze w zamierzeniu, nie kończą się dobrze.

Zobacz również:
REKLAMA