Dwa warianty i ten pierwszy
I teraz podzielę ten tekst na dwie części. Pierwszą dedykuję tym, którzy jednak w „Shadow of the Colossus” grali (druga spokojnie może przeskoczyć dwa akapity do przodu), może tę grę przeszli, a może zostało im kilka kolosów do pokonania. Otóż, panie i panowie, musicie do tego tytułu wrócić. Z kilku powodów. Po pierwsze, żeby jednak przyznać, że świat gier inny jest niż świat kina.
I o ile robić od nowa np. „Predatora”, który w ogóle się nie zestarzał, nie warto (próbowano z „Robocopem” i patrzcie, co się stało), a nawet uznać to można za ciężkie wykroczenie łamane przez grzech, o tyle gry po prostu – jednak – starzeją się, tracą czasami nawet swój pierwotny urok, a nas trzyma przy nich raczej nostalgia niż pewność, że oto mamy do czynienia z tytułem, który opiera się działaniu czasu.
Popatrzcie na „Shadow of the Colossus” w wersji na PS2, a później w wersji na PS4, jeśli niekoniecznie od razu chcecie przyznać mi rację. Albo – lepiej – zagrajcie w obie wersje chwila po chwili, o ile macie w ogóle taką możliwość. Nie będę rzucał ostatecznymi sądami typu „Przepaść!”, nie, po prostu zaznaczę, że od kiedy wrzuciłem płytę do napędu, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ta gra właśnie tak wyglądać miała od samego początku i tylko ograniczenia technologiczne kazały nam czekać na pełne zrealizowanie wizji Fumito Uedy z Team Ico.
Nie będę natomiast Wam, graczom, którzy w „Shadow of the Colossus” już grali tłumaczył, czym ta gra jest, o co w niej chodzi i jakie to piękne (to jedynie słuszne w tym wypadku słowo) doświadczenie. Zostawię was z hasłem „nostalgia” na ustach, które po chwili, gdy zdecydujecie się już wrócić do tego świata, w którym młody człowiek walczy z kolosami, otworzą się z zachwytu. Sami to wszystko wiecie, nie zatrzymuję Was, do zobaczenia przy następnej okazji.
Komentarze