W mojej obecności na rowerze elektrycznym usiadło chyba z dziesięciu facetów. Wystarczyło zaledwie kilka obrotów korbą, żeby na ich twarzach pojawił się szeroki uśmiech, a z ust padło coś w stylu: "Ale fajnieeeee!". To znaczy słowa były inne, ale nie nadają się tutaj do dosłownego przytoczenia. Staram się oddać jedynie charakter wypowiedzi.
Sam zresztą zareagowałem podobnie. Jeżdżę na rowerach górskich już prawie dwie dekady i dobrze wiem, ile siły trzeba włożyć w to, żeby je rozpędzić. A na elektryku w ciągu paru sekund czuje się wiatr we włosach. Wrażenie jest piorunujące.
Zachęcony takim wrażeniem od razu pojechałem na zbocze, na które jeszcze nigdy nie udało mi się wjechać. Niewiele myśląc, ustawiłem moc na maksa i wydarłem do góry. Nie mogłem uwierzyć, jak łatwo mi się jedzie. Wszystko szło bez przeszkód, dopóki miarowo obracałem korbami. Kiedy korzenie na stromym fragmencie zakłóciły rytm pedałowania i naciskałem pedały ze zmienną siłą, rower nagle zaczął zachowywać się jak narowisty rumak.
Szarpnięcia powodowane nagłymi dostawami mocy sprawiły, że straciłem przyczepność i atak szczytowy szybko się skończył. Kolejne podobne sytuacje złożyły się na obserwację, że im bardziej techniczna trasa pod górę, tym mniej podobało mi się elektryczne wsparcie (przydała się redukcja trybu Turbo na Eco).
Trzeba jednak przyznać, że monotonne podjazdy, które potrafią nieźle dać w kość, stawały się przyjemną przejażdżką. Coś za coś. Oszczędność sił w trakcie całej wycieczki była kolosalna. Objechałem dobrze znaną mi trasę długości mniej więcej 25 km i dobrze wiem, jak przeważnie czuję się po jej zakończeniu.