Kosmiczne (r)o(z)czarowanie
Jeśli coś może pójść nie tak, na pewno pójdzie źle. Dowódcy Hyperiona, czyli futurystycznej arki, która wysyła 20 tys. ludzi do nowego domu w Galaktyce Andromedy, powinni wziąć sobie te słowa do serca. Podróż do tak odległego miejsca swoje trwa (600 lat), nic więc dziwnego, że po wybudzeniu z hibernacji to wymarzone miejsce we wszechświecie nie wygląda już tak zachęcająco.
Jako tzw. Pionier ludzkości o nazwisku Ryder (możesz wybrać jedno z rodzeństwa – Scotta albo Sarę – co w pewnym stopniu ma wpływ na dalszą rozgrywkę) musisz ten potencjalny nowy dom sprawdzić. I tutaj warto wrócić do pierwszego zdania: jeśli coś może pójść nie tak – i tak dalej.
Założenie było ekscytujące: kosmiczna podróż kolonistów z Drogi Mlecznej w poszukiwaniu nowego domu dalej niż sięgają teleskopy? Dodać do tego walkę z obcymi cywilizacjami i robi nam się z tego trochę taki "Interstellar" na sterydach. Biorę w ciemno, i to mimo obaw fanów serii "Mass Effect", bo przecież trylogia RPG stworzona przez BioWare i wydana przez Electronic Arts to niemal obiekt kultu, z którym nie powinno się zadzierać.
Zaspokoić oczekiwania takiej grupy, jednocześnie otwierając się na totalnych żółtodziobów, na pewno nie jest łatwo. No a jak nie jest łatwo, to coś może pójść nie tak –a jak coś może pójść nie tak... W efekcie mamy do czynienia z bardzo nierówną grą, która momentami zachwyca, momentami nuży, a czasami po prostu irytuje.
Postawiony na silniku Frostbite 3 "Mass Effect: Andromeda" potrafi cieszyć oczy, ale tylko do czasu, gdy na ekranie pojawiają się zbliżenia na mówiące postaci. O problemie z animacjami postaci słyszeliśmy już przed premierą i twórcy obiecują coś z tym zrobić. Problem polega na tym, że nawet daleko idące usprawnienia nie zatrą złego wrażenia.
A gdy się ogląda cut scenki, można odnieść wrażenie, że oto mamy do czynienia z remasterem produkcji nawet sprzed 15 lat. To tym bardziej wkurza, bo podczas eksploracji widoki czasami zapierają dech w piersiach. Pod tym względem trudno nowemu "Mass Effectowi" cokolwiek zarzucić – robota została wykonana na medal, i to złoty.
Wracając jednak do cut scenek – dialogi też zasługują na delikatną burę. Czasami są świetne, czasami paskudnie nużące – nawet nie chcę liczyć, ile razy usłyszałem zdanie, że jestem Pionierem i w związku z tym ciąży na mnie odpowiedzialność.
Więcej podobnych wezwań miałem chyba tylko w dzieciństwie, gdy w pokoju walały się po podłodze książki. Żeby nie jojczeć jednak zbyt wyraźnie – walka jest świetna, wciągająca, satysfakcjonująca. Możliwości taktyczne są spore, zwłaszcza że zrezygnowano z podziału na klasy postaci i można swojego bohatera rozwijać w wielu kierunkach naraz. To się przydaje, to sprawia frajdę.