Opowieść o ludziach dobrych i złych
Zaczyna się mocno: wybucha epidemia, która ludzi zamienia w coś na kształt klasycznych zombiaków. Próbujesz wraz z żoną i przyjacielem zwiać, gdzie pieprz rośnie, szybko jednak orientujesz się, że oto moment tragicznego wyboru. I podejmujesz ten (nie masz jako gracz na to najmniejszego wpływu), którego będziesz żałował w każdej następnej sekundzie gry - Twoja żona odlatuje śmigłowcem, podczas gdy Ty zostajesz z rannym kumplem z motocyklowego bractwa.
ZOBACZ TEŻ: Czy strzelanki zwiększają agresję graczy?
Nazywasz się Deacon St. John, jesteś weteranem wojny w Afganistanie, który po powrocie raczej średnio potrafił poradzić sobie z tym, co tam zobaczył i przeżył, dlatego wstąpił w szeregi motocyklowego bractwa gdzieś w Oregonie. Przetrwałeś. Zobaczyłeś koniec świata i postanowiłeś trwać, bo przecież nie można tego nazwać życiem, dalej.
Tak jak inni nieliczni, którzy organizują się w małe społeczności nazywane tu obozami. Za zasiekami, fortyfikacjami, z obowiązkową wartą i lufami wymierzonymi w świat poza obozem. Świat, który składa się teraz głównie z tzw. świrusów, czyli dotkniętych chorobą ludzi, którzy wegetują, krocząc bez celu w pojedynkę, grupkami mniejszymi i większymi, a nawet całymi hordami liczącymi kilkaset osobników do momentu, w którym dostrzegą zdrowego. Wówczas rzucają się na niego, a ten może albo podjąć walkę, albo - co zwłaszcza na początku wydaje się zdecydowanie rozsądniejszą opcją - albo wziąć nogi za pas, dopaść motocykla i spieprzać tak szybko, jak tylko da radę.
Problem polega na tym, że od nieumarłych jeszcze groźniejsi są ocalali. Bo, jak komentuje to w którymś momencie główny bohater „Days Gone”, podczas zagłady to nie księgowi radzą sobie najlepiej… Dlatego też Deacon, który sam jest łowcą nagród, polującym na świrusy i tych, za których można zarobić, nie ufa nikomu, w sojusze wchodzi niechętnie; raczej nie ma ochoty związać się z żadnym obozem. Niebezpieczeństwo czyha na niego na każdym kroku. Zwłaszcza w początkowych fragmentach gry czuje się ten oddech śmierci na karku wyraźnie.
PRZECZYTAJ: 5 zdrowotnych korzyści z grania
Oregon przemierza więc Deacon z jedynym pozostałym przy życiu przyjacielem, poczciwym Boozerem, przed którym i tak ukrywa tęsknotę za żoną. Tęsknotę i nadzieję, która momentami przeradza się nawet w pewność, że ta wcale - choć przecież wszystko na to wskazuje - nie zginęła i gdzieś tam na niego czeka.
Wycieczka krajoznawcza
„Days Gone” to gra z otwartym światem, który pokonuje się na motocyklu. O który trzeba dbać, ulepszać go, regularnie - może nawet trochę za często - tankować i naprawiać drobne usterki. Mapa jest całkiem sporych rozmiarów i nawet jest co zwiedzać i robić. Przy tym wszystkim jest to jednak produkcja, którą najmocniej napędza fabuła. Świat stanowi tu tylko rodzaj dekoracji, to po prostu obszerna plansza, która sama w sobie jest wartością właśnie o tyle, o ile stanowi tło dla napisanych przez scenarzystów wydarzeń. To nie jest zarzut - po prostu jeśli ktoś myśli, że sama mapa wciągnie go na długie godziny, szybko się rozczaruje. To bardziej poziom „Spider-Mana” niż „Red Dead Redemption 2”.
Pomiędzy kolejnymi rozdziałami opowieści można więc pokusić się o jedną, dwie misje poboczne. Gracz szybko jednak orientuje się, że zbudowane są one bardzo podobnie, a aktywności takie jak niszczenie gniazd świrusów mogą pozostać opcją na później aż do zakończenia głównego wątku gry. Wtedy jednak nie chce się już do nich wracać.
Mocno wkurza tankowanie rumaka na kołach. Paliwo, zanim jeszcze powiększy się bak, kończy się szybko, zdecydowanie za szybko. I zdecydowanie zbyt łatwo jest je zdobyć. Kanistry walają się praktycznie w każdym miejscu, do którego warto zajrzeć. Kilka razy oczywiście może zdarzyć się tak, że motocykl stanie, trzeba będzie go porzucić i wybrać się na pieszą wycieczkę w poszukiwaniu paliwa. Nie prowadzi to jednak ku pełnej niebezpieczeństw przygodzie, tylko jest najczęściej mozolną wędrówką, w trakcie której nie dzieje się nic. Szkoda, bo pachnie tu potencjałem na kilometr. Sam pomysł z kończącym się paliwem jest świetny, wykonanie jednak pozostawia sporo do życzenia. Ostatecznie przez większą część gry po prostu ciśnie się na pełnym gazie, chociaż w początkowych fragmentach zachęcano do oszczędzania paliwa i zjeżdżania nawet z najmniejszego pagórka na luzie.