28 lipca 2018 r. Robert Karaś pobił rekord świata w potrójnym triathlonie, przepływając 11,4 km, przejeżdżając na rowerze 540 km i przebiegając 126,6 km. Zajęło mu to 30 godzin 48 minut i 57 sekund, co oznaczało, że ustanowił nowy rekord świata, poprawiając poprzednie osiągnięcie aż o prawie godzinę.
Na koncie miał już wtedy zdobyty w poprzednim roku rekord świata na podwójnym dystansie Ironmana. Do spełnienia pozostało mu więc już tylko największe marzenie dla triathlonisty – udział w Mistrzostwach Świata Ironman Kona na Hawajach. Co roku kwalifikuje się do nich około 2000 osób i Robert miał plan, aby w 2019 r. zostać jedną z nich.
Poważny wypadek
Dlatego pod koniec 2018 r. ostro trenował na Gran Canarii – wyspie będącej mekką dla szlifujących formę triathlonistów. „To dla nas prawdziwy raj, między innymi ze względu na kulturę hiszpańskich kierowców. Spokojnie jadą za kolarzami i czekają na odpowiedni moment, aby wyprzedzić. No i zawsze robią to z zachowaniem bezpiecznego dystansu” – Karaś nie może się nachwalić południowców.
Przeczytaj też: całodzienne menu zawodnika triathlonu
W tych okolicznościach za wybitną złośliwość losu należy uznać, że to właśnie na Gran Canarii wydarzyło się to, co się wydarzyło. „Jechałem w parze z kolegą, który został nieco z tyłu. Obróciłem się na moment, żeby sprawdzić, gdzie jest, a jadące przede mną auto akurat w tej chwili niespodziewanie się zatrzymało, żeby przepuścić pieszych. Kiedy znowu spojrzałem do przodu, wbijałem się już twarzą w karoserię samochodu. W pierwszej chwili myślałem, że już po mnie: wszędzie była krew, nie wiedziałem, co się dzieje” – wspomina Karaś.
Triathlonista uderzył w samochód tak nieszczęśliwie, że kask w ogóle go nie ochronił. Efekt – poturbowana twarz, złamane dwie kości jarzmowe i zmiażdżone zatoki. Po powrocie do Polski czekała go operacja wszczepienia metalowych blaszek w miejscu kości. Lekarze zalecili przerwę w treningach, by dać organizmowi czas na regenerację.