Jaskinia.
Znaleźliśmy się przy niej po około 30 minutach biegu - była to wielka czarna dziura w zboczu jakiejś meksykańskiej góry, gdzie diabeł mówi dobranoc. Jej czeluść przyciągała jak magnes, działała na mnie prawie hipnotycznie. Nawet nie zauważyłem, kiedy podszedł do mnie Matthew McConaughey i powiedział:
"Musisz tam wejść, sprawdzić, jak jest w środku. Byłem tam kilka razy - na jego twarzy pojawił się uśmieszek. - Za pierwszym oblał mnie pot i zapewniam Cię, że nie z powodu biegu. Po kilku krokach ogarnęły mnie zupełne ciemności i każdy kolejny stawiałem jak ślepiec. Następnego dnia wróciłem i wszedłem dwa metry dalej. Następnego - kolejne dwa. Za każdym razem, gdy jestem w środku, czuję na plecach dreszcze i za każdym razem, gdy już wydostanę się na zewnątrz, wiem, że tam wrócę".
McConaughey umówił się ze mną w meksykańskim miasteczku Real de Catorce, dokąd przyjechał ze swoją partnerką Penelopą Cruz (artykuł powstał w 2005 r. - przyp. MH), która kręci tu film. Umówił się ze mną, by pogadać o... bieganiu. A biega wszędzie, gdzie tylko się pojawi - ostatnio po Andach i peruwiańskiej dżungli. Teraz rozkłada szeroko ręce, jak DiCaprio w "Titanicu", i wskazuje na otaczające nas meksykańskie wzgórza:
"Tutaj wszystko masz jak na dłoni. Nie musisz nawet patrzeć, gdzie stawiasz stopę. Ale w tropikalnym lesie wszystko ma znaczenie. Tam nie czujesz się jak król świata. Idziesz, zastanawiając się, jak stawiać stopy: góra, dół, w prawo, w lewo... Gdy zmęczony chcesz się oprzeć o drzewo, jego normalnie wyglądająca kora nagle zaczyna się ruszać - okazuje się, że chciałeś się przytulić do pięciu tysięcy gąsienic. Tam nie ma rutyny, każdy krok trzeba analizować od nowa. Podobnie jest w jaskini".
Wskazuje palcem na czarny otwór w skale: "W środku na maksymalnych obrotach pracuje Twój umysł, nie ciało". Chyba nie mam wyjścia - wchodzę. Solidne, metalowe haki są wbite w ścianę co jakieś 10 metrów. Czwartego już nie widzę, jest za ciemno.
Ogarnia mnie strach podobny do tego, jaki czułem w dzieciństwie, gdy leżałem w ciemnym pokoju po obejrzeniu pierwszego horroru. Nie jest wcale spowodowany ciemnością ani tym, że na ścianach, o które opieram ręce, mogą być skorpiony. Powodem jest cisza. Kompletna. Słychać jedynie poruszane butami kamienie i mój oddech. Mam wrażenie, że słyszę własne myśli. To niesamowite uczucie.
Coś zimnego spada mi na szyję. Do diabła z odgrywaniem twardziela. Odpuszczam. Gdy wyszedłem na zewnątrz, Matthew spojrzał na moją pełną przerażenia i zachwytu twarz i uśmiechnął się: "To właśnie daje mi jaskinia".
Real de Catorce, czyli Królestwo Czternastu, może i jest na końcu świata, ale to miejsce dobre na trening jak każde inne. I idealne, by znaleźć trochę spokoju. Miejscowi mówią, że nazwa pochodzi od 14 hiszpańskich żołnierzy, którzy zginęli w walkach z Indianami na początku XVIII wieku. Miasteczko, wbrew temu, co sądziłem, wcale nie jest odcięte od świata. Do najbliższego lotniska w San Luis Potosi jest pół dnia drogi samochodem, a w samym Real znajdziesz internetową kafejkę i możesz oglądać telewizję satelitarną.