Na samym początku swoich poszukiwań trafiam na artykuł z czasopisma naukowego „Medycyna ogólna i nauki o zdrowiu”, który motywuje mnie do zrobienia małego rachunku sumienia. Chodzi o test na ortoreksję – czyli patologiczną obsesję na punkcie jedzenia zdrowej żywności – który badacze z Zakładu Psychologii Lekarskiej Uniwersytetu Medycznego w Łodzi przeprowadzili na 155 studentach dietetyki.
Okazało się, że aż co trzeci spośród nich spełniał kryteria ortoreksji, a 39% znalazło się w grupie podwyższonego ryzyka. Taki rezultat nie wydaje się zaskakiwać dr Anny Januszewicz z Katedry Psychologii Klinicznej, Zdrowia i Rehabilitacji Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu. Przypomina sobie, że na konferencji Uniwersytetu SWPS prezentowano podobne wyniki.
Po rozwiązaniu testu Bratmana (publikujemy go pod tekstem) większość badanych z wykształceniem z zakresu żywienia, w tym 100% osób z tytułem doktorskim, znalazła się w grupie ryzyka. Musiałem niezbyt skutecznie maskować zdziwienie, ponieważ zaraz wyjaśniła: „Dietetycy oraz osoby zajmujące się psychodietetyką mają ogromną świadomość tego, jak ważne jest właściwe odżywianie.
Dlatego są bardziej niż zwykli ludzie narażeni na to, że waga, jaką przykładają do tych zagadnień, zacznie mocno wpływać na ich życie”. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że moje zawodowe życie od 9 lat krąży wokół tego, co jeść, a czego nie. Codziennie czytam dziesiątki newsów i artykułów o odżywianiu i jego wpływie na zdrowie oraz trening. Piszę artykuły, odpowiadam na wasze pytania – zatem bez dwóch zdań kwalifikuję się do osób, które są mocniej zagrożone ortoreksją.
Czy cierpię na ortoreksję?
Czym prędzej zrobiłem wspomniany na początku rachunek sumienia. Pojedynczy kiepski posiłek nie wzbudza we mnie szczególnych emocji, ale już cały dzień śmieciowego jedzenia (no dobra, to nie jest totalny fast food, ale i nie menu, które bym Ci z czystym sumieniem polecił) sprawia, że zaczynam czuć jakiś wewnętrzny niepokój. W końcu skoro mówię Ci, jak jeść, powinienem być nieskalanym wzorem.
Zwłaszcza że media społecznościowe wprost zalane są zdjęciami posiłków ludzi, dla których chlebem powszednim zdaje się być quinoa z olejem lnianym, awokado i jagodami goji. Chociaż sam uważam się za obrońcę zdrowia własnych dzieci, część rodziny postrzega mnie jednak jako dietetycznego ekstremistę.
Chodzi o to, że staram się zminimalizować ilość słodyczy, które pakuje w siebie moje potomstwo. I chociaż ja uważam, że absolutnie nie popadam w przesadę – w końcu i tak praktycznie codziennie jedzą coś słodkiego – to praktyka pokazuje, że moje zachowanie można postrzegać inaczej.
Do głowy przychodzą mi też wszystkie sytuacje, kiedy srogo marszczę brew, gdy moje dzieci odsuwają od siebie z obrzydzeniem poranną porcję warzyw. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nigdy nie doprowadziło to do nerwowych momentów przy stole.
A przecież powinien on być azylem, przy którym rodzina czuje się swobodnie i cieszy kontaktem z bliskimi, a nie patrzy, czy ojciec przypadkiem się nie krzywi. No i w końcu, choć nie dotyczy to bezpośrednio jedzenia, zdecydowanie lepiej czuję się, kiedy poćwiczę. Od zawsze lubiłem aktywność, ale nigdy nie przepadałem za treningiem.
Dlatego spływa na mnie jakaś ulga, że udało mi się pokonać lenistwo i zebrać się w sobie. Gdy zaś wyłączam budzik i przekręcam się na drugi bok, robię to z poczuciem porażki. Niezbyt dotkliwym, ale jednak.