Brzmią jak marzenie każdego patrioty i miłośnika ekologicznej żywności w jednym. Kojarzą się oczywiście z polską sielską wsią, zupełnie jak z reklamy pewnego oleju albo jak z przeboju „My, Słowianie”. Kiedy, skuszony wizją cycatych wiejskich dziewczyn w zapaskach, które na własnym łonie hodują kurki, sięgasz w sklepie po „prawdziwie wiejski” produkt, liczysz zapewne, że będzie zawierał idealną proporcję najzdrowszych składników odżywczych na świecie.
No i oczywiście masz nadzieję, że stworzenie, które w jakiejś formie przyczyniło się do powstania tego produktu, nie cierpiało zbyt mocno – bo, po pierwsze, masz wrażliwe serce, po drugie, słyszałeś, że hormony stresu, które wydzielają się podczas bolesnej śmierci, „zatruwają” mięso.
Wszystko wyglądałoby bardzo fajnie, gdyby nie drobny fakt, że w większości przypadków wciskają Ci kit. Każdy sobie może nazwać swoją firmę „Domowa wędzarnia wujka Antoniego” i sprzedawać coś, co z dymem i domem nie miało nic wspólnego. A jajka pochodzące od producenta posługującego się nazwą „Kurze szczęście” równie dobrze mogły zostać zniesione w ciężkim, kurzym więzieniu.
Ta strategia marketingowa jest doskonale znana na całym świecie. Wszędzie tam, gdzie żyją ludzie na tyle zamożni, żeby starannie wybierać produkty pod kątem ich wartości odżywczych. W Polsce jest nas z roku na rok coraz więcej. Nie chcemy pakować w siebie śmieciowego jedzenia, interesujemy się tym, co jest dla nas zdrowe, czytamy na ten temat artykuły, dzielimy się tą wiedzą na społecznościówkach.
Ale, paradoksalnie, wcale ta wiedza nie chroni przed wpadaniem w pułapki zastawiane przez producentów na miastowych naiwniaków, z naszą sentymentalną i wyidealizowaną wizją zdrowego, wiejskiego (i szczęśliwego) jedzenia. Jak więc mamy się bronić?
Przeczytaj również o żywności modyfikowanej. Sprawdziliśmy, czy pomaga, czy raczej szkodzi.
Komentarze